Rodzice Kaliny są uzależnieni od alkoholu. Kobieta długo nie zauważała, jaki wpływ na nią wywarło picie matki i ojca. Dopiero gdy poznała Grześka, z którym zaczęła planować przyszłość, połączyła kropki i zdecydowała się na terapię.
Redakcja: Kiedy zorientowałaś się, że w twojej rodzinie jest problem alkoholowy?
Kalina: Jako nastolatka, ale chyba tylko dlatego, że wtedy faktycznie picie rodziców stało się problemowe. Pamiętam z wcześniejszego dzieciństwa, że wakacje, impreza rodzinna czy grill ze znajomymi upływał pod znakiem wina i piwa, ale wtedy nie identyfikowałam tego jako zagrożenie. Było wesoło, nie działo się nic złego. Kilka lat później alkohol coraz częściej kojarzył mi się z bełkoczącymi tatą i mamą, której nastrój potrafił zmienić się w minutę. Gdy byłam w liceum, ich picie nie było już okazjonalne, a ja wiedziałam, że nie ma opcji, żebym spontanicznie wpadła z koleżanką po lekcjach do domu. Zawsze było ryzyko, że spotkamy któregoś z zataczających się rodziców. Tym bardziej że prowadzili swoją firmę, powodziło im się, coraz więcej czasu spędzali na rozrywkach.
Czyli mogłabyś ocenić, że funkcjonowali całkiem dobrze?
Jak najbardziej, jestem pewna, że nikt z ich znajomych nie powiedziałby, że coś jest nie tak. Ale ja, moja młodsza siostra i rok starszy brat czuliśmy coraz większe napięcie. Z zewnątrz byliśmy przykładną rodziną, nie brakowało nam pieniędzy na jedzenie, ubrania, zagraniczne wyjazdy. Tylko poza kadrem tych wakacyjnych zdjęć było błaganie pijanych rodziców, aby poszli już do hotelowego pokoju, awantury, płacz. I wstyd. Z czasem zauważyłam, że lepiej podać im kolejnego drinka, niż narazić się na wyzwiska, znowu usłyszeć, że ich zły nastrój wynika z nieposłuszeństwa dzieci. Wtedy wierzyłam, moje rodzeństwo zresztą też, że to przez nas. Coraz częściej czułam też wstyd, ale już nie tylko za rodziców, ale dlatego, że chciałam jak najszybciej wyprowadzić się z domu. Wydawało mi się, że wyjazd na studia magicznie naprawi sytuację, odetnie mnie od smutku i przygnębienia.
Ale nie odciął?
Niestety. Wyjazd jeszcze mocniej uświadomił mi obecność toksycznej więzi, która łączyła członków naszej rodziny. Mój starszy brat nie wyjechał z domu, właściwie przejął obowiązki w firmie rodziców. Byłam zatem pierwszym dzieckiem, które się oddaliło. To chyba sprawiło, że wszyscy zaczęli przekładać na mnie odpowiedzialność. Każda ich kłótnia kończyła się telefonem do mnie, wciąganiem mnie w ich dyskusje i oczekiwaniem, że naprawię sytuację. Po kilku miesiącach takich „interwencji na odległość” byłam bardziej zmęczona, niż gdy mieszkałam z nimi. Jednocześnie, gdy za długo nie dzwonili, sama kontrolowałam, co u nich, robiłam im przelewy, wiedząc, na co je przeznaczą. Po studiach wróciłam do domu.
Dlaczego?
Bo uznałam, że beze mnie rodzice sobie nie radzą. A rodzeństwo potrzebuje mojego wsparcia. Nasze – i tak toksyczne – więzi z każdym rokiem były coraz gorsze. Całkowicie zrezygnowałam ze swoich ambicji i planów. Właściwie żyłam tylko tym, żeby sklejać naszą rodzinę. I wtedy poznałam Grześka. Miałam 29 lat. Zakochaliśmy się w sobie. Dziwiło mnie, że nagle potrafiłam oderwać się od problemów w domu, postawić na siebie. Bałam się, ale zgodziłam się na przeprowadzkę do niego. Chwilami zapalała mi się lampka, że to tempo jest za szybkie, ale na co miałam czekać? Przez rok było jak w bajce.
A potem?
A potem zaczęłam czuć się jak w domu rodzinnym. Grzesiek nie tylko korzystał z alkoholu, ale robił to bardzo często. A ja? Do każdych zakupów dorzucałam piwko dla Grzesia, jak była promocja w dyskoncie, to brałam mu na zapas, niech ma. Dopiero gdy trafiłam na terapię, zrozumiałam, że w ten sposób chciałam zapewnić sobie spokój i zyskać jego uznanie. Jak się napił, to nie krzyczał, nie awanturował się, chwalił, że jestem taką troskliwą partnerką, że obiad przygotuję i piwo do meczu podam. Wtedy byłam dumna, że wywiązuje się z zadania. Czułam się kochana.
Kiedy ten układ zaczął ci przeszkadzać?
Po dwóch latach byłam wycieńczona kłamaniem i ciągłym trzymaniem naszego życia za zasłoną. Tłumaczyłam nieobecności Grześka w pracy, załatwiałam mu fałszywe zwolnienia lekarskie, świeciłam oczami przed rodziną i znajomymi, gdy znowu się głupio zachował, albo się awanturował na spotkaniu. Lęk, niepokój, zastanawianie się nad kolejnymi wymówkami – to wszystko zabierało mi bardzo dużo energii, bo jednocześnie podobne emocje dotyczyły mojej rodziny. Fakt, skupiłam się na swoim związku, ale nadal miałam kontakt z rodzicami i rodzeństwem. To wszystko zaczęło mi się sklejać, często nie wiedziałam, jaki jest dzień, co robię. Pewnego dnia siedziałam na kanapie i pomyślałam, że mnie już właściwie nie ma. Może teoretycznie żyję, ale jestem pusta w środku.
Wtedy zdecydowałaś się szukać pomocy?
Tak. Nie wiem, jakim cudem udało mi się utrzymać jedną przyjaźń. Z Kaśką, którą poznałam na studiach. Odnosiła sukcesy zawodowe, miała fajnego męża, podróżowała, czerpała z życia garściami. Nie mam pojęcia, jak mogła się ze mną przyjaźnić. Ona i jej Karol wiele razy mi pomagali, widzieli, że znikam, że relacje z rodziną i partnerem mi nie służą. Tamtego dnia zadzwoniłam do Kaśki i to, co jej powiedziałam, bardzo ją przestraszyło. Po godzinie była już u mnie. Zabrała mnie do lekarza, za wszystko zapłaciła. Obiecałam, że zacznę terapię. Zaczęłam i to mnie uratowało.
Nadal jesteś z Grześkiem?
Nie udało się uratować naszego związku. Po kilku miesiącach terapii, gdy nauczyłam się takich podstaw, jak stawianie granic, zaczęłam Grzesiowi komunikować, że jeżeli nie przestanie pić, nie podejmie leczenia, to nasz związek nie ma przyszłości. Na tamtym etapie nie był w stanie zrezygnować z alkoholu. A ja już wiedziałam, że tym razem chcę postawić na siebie. Nadal uczestniczę w terapii, coraz więcej rozumiem i poznaję siebie. Staram się walczyć z moimi schematami i akceptować siebie taką, jaką jestem. To czasem trudne, ale jestem na dobrej drodze.
Dziękuję za rozmowę.
Dodaj komentarz