Kasia jest doktorantką. Odnosi sukcesy w obszarze swojej specjalizacji. Jej imię i nazwisko widnieje w wielu publikacjach. Poprosiła nas o zachowanie anonimowości. Obawia się postrzegania jej przez pryzmat „syndromu DDA”. Swoją historię zaczyna od opowieści o depresji, na którą chorowała od wielu lat. Porównuje ten stan do „życia bez światła”. Poznajcie jej historię.
Redakcja: Kasiu, w pewnym momencie postanowiłaś skorzystać z pomocy. Co takiego się stało?
Kasia: W pewnym momencie swojego życia znalazłam się w piekle. Depresja to przerażająca choroba. To nie jest tak, że człowiek chodzi smutny… To w ogóle jakiś powielany, krzywdzący mit. Ja umierałam każdego dnia i te przerażające uczucie odrealnienia – wszystko jak za szybą. Ludzie dookoła mnie nie widzieli, co dzieje się ze mną, przecież zawsze byłam świetnie ubrana, nigdy się nie spóźniłam. Nie płakałam przy ludziach, jednocześnie miałam ciągle uczucie, że płaczę do wnętrza siebie. Bolało mnie od spięcia mięśni całe ciało. Żuchwa, plecy, klatka piersiowa były zmęczone od boksowań oszalałego serca.
I to sprawiło, że postanowiłam szukać pomocy. Szczerze mówiąc to był trochę taki tryb: walcz albo zgiń. Ja, resztkami sił, postanowiłam walczyć. W głowie tłumaczyłam sobie, że jeśli nie poczuję się lepiej to skończę ze swoim życiem. Wewnętrznie godziłam się z tą wizją, ale postanowiłam zaryzykować. Trafiłam do poradni leczenia uzależnień. Szczerze mówiąc udałam się tam ze względu na kumpelę, która zachwycała się psychologią. Można powiedzieć, że „zdiagnozowała” u mnie syndrom DDA bez specjalnych szkół i kwalifikacji. Tak po prostu, przeczytała jakąś mądra książkę i dopasowała objawy do mnie. Śmiałam się wtedy, nie wierzyłam, że może mieć rację. Gdy byłam naprawdę w kręgach swojego depresyjnego piekła postanowiłam to sprawdzić na zasadzie, a może jednak… Pierwsza moja wizyta była z lekarzem psychiatrą, na wstępie zdiagnozował depresję i zaproponował leczenie farmakologiczne i terapię.
Bez oporu zgodziłaś się na leczenie?
Nie miałam wyjścia. Tak jak wspomniałam, było ze mną naprawdę źle. Gdy pojawiłam się pierwszy raz na sesji terapeutycznej miałam chwilę zawahania i myśl w głowie „po co ja w ogóle tu przyszłam?” Przecież mogłabym poradzić sobie z tym sama. Powinnam radzić sobie sama… Powinnam być silna. Nie rozumiałam, jak te pytania o moje dzieciństwo mogą mnie uzdrawiać. Wątpiłam, ale jednocześnie przychodziłam raz w tygodniu na sesje. Powoli zaczynałam widzieć jakieś światełko w tunelu – nadzieję. Bo do tej pory moje życie było jakby życiem bez światła.
Jakie było Twoje dzieciństwo?
Było trudne, złe. Moi rodzice byli fatalnymi rodzicami – oboje. Zarówno matka, jak i ojciec pili. Ojciec pił odkąd pamiętam, a matka zaczęła, gdy miałam jakieś 10 lat. Oboje pracowali. Można powiedzieć, że byli z tych „wysokofunkcjonujących”. Nie pili niekonsumpcyjnych alkoholi, zawsze wyglądali schludnie. Zajmowali wysokie stanowiska, mieli mnóstwo wpływowych znajomych. Mieli też pieniądze, właściwie mają je do tej pory. Większość czasu pracują zdalnie, nikt nie widzi w jakim są stanie po drugiej stronie komputera. Jako mała dziewczynka doświadczyłam niesamowitego zaniedbania z ich strony. Tłumaczyli się, że muszą się kształcić, doskonalić. Mówili, że robią to ze względu na mnie, żeby to mi w życiu było łatwiej na start. Jedna wielka bzdura! Owszem, uczyli się i rozwijali, ale jednocześnie wolny czas spędzali na upijaniu się albo na awanturach. Nie było wspólnych posiłków, nie było wspólnego grania w gry, a nawet przytulania czy ciepłych słów… Każdy z nas jakby żył osobno. Pamiętam, że jako dziecko bardzo bałam się o ojca. Jest takie powiedzenie „stara malutka”, ja właśnie takim dzieckiem byłam. Zbyt dorosłym jak na swoje lata. Któregoś dnia ojciec wracając do domu samochodem, będąc jednocześnie pod wpływem alkoholu, uderzył w uliczny słupek. Nic mu się nie stało, uszkodził tylko zderzak, jednak pojechał do szpitala na badania. Pamiętam, jak mobilizowałam wtedy matkę, żeby się pospieszyła – chciałam jak najszybciej pojechać z nią do taty. Panikowałam okrutnie, a moja matka na mój stan reagowała tylko stanowczym „przestań, nic mu nie będzie!”.
Jak miałam 13 lat urodził się mój brat. Jestem pewna, że to nie była planowana ciąża, nigdy tego nie powiem swojemu bratu, ale pewnie sam się domyśla. Matka na czas ciąży przestała pić. Nic się jednak nie zmieniło w naszej relacji, nadal mnie odpychała. Czas, który do tej pory spędzała przy kieliszku wina, zaczęła spędzać sama czytając książki, bądź po prostu mnie unikała. Marcel urodził się zdrowy, był pogodnym dzieckiem, jednak bardzo absorbującym. Matka była bardzo zmęczona i sfrustrowana. Wykorzystywała mnie do opieki nad nim, jednocześnie miała „powód” do powrócenia do nałogu. Gdy pijana zasypiała z Marcelem na rękach, często z lęku zabierałam go do łóżeczka. Byłam wiecznie czujna, bałam się że zrobi mu niechcący krzywdę. Fatalny czas.
Miałaś wtedy jakiś kontakt z rówieśnikami? Miałaś kogoś, kto cię wspierał?
Byłam bardzo samotna. Nie miałam nikogo bliskiego. Na skutek tego, że byłam nadodpowiedzialna moje relacje z rówieśnikami były znikome. Szybko wracałam do domu po szkole, bo miałam wewnętrzną potrzebę pomocy rodzicom. Chodziłam zawsze zamyślona i smutna i nie byłam potencjalnie atrakcyjną koleżanką. Jeśli już ktoś wtedy zwrócił na mnie uwagę, to tylko po to żeby się ze mnie śmiać, albo hejtować. Niejednokrotnie doświadczyłam przemocy rówieśniczej. Jednocześnie starałam się być jak najlepszą uczennicą, nie chciałam dodawać problemów rodzicom. Mój ojciec powtarzał „dziecko, chociaż z tobą nie ma problemów. Dobry dzieciak z ciebie”. Ja z tym przekonaniem bycia ,,dobrym dzieciakiem” żyłam przez lata. Nie chciałam zajmować sobą przestrzeni, nie chciałam mówić o swoich problemach nikomu, bo wierzyłam, że inni mają gorzej niż ja.
Jak dzisiaj wyglądają twoje relacje z rodziną?
Gdy zaczęłam studia przeniosłam się do mieszkania w akademiku, mimo że rodzice nalegali, żebym została z nimi. Przeniesienie się do akademika nie sprawiło, że się od nich odcięłam. To terapia uświadomiła mi, że od siebie się nie da zbyt daleko uciec. Mogłabym jednocześnie uciec na drugi koniec świata, ale to nie zagoi ran powstałych na skutek dzieciństwa obciążonego problemem alkoholowym. Odpowiadając na pytanie, po kilku latach terapii jestem w stanie spędzić z rodzicami święta. W tym czasie nie wracają już do mnie flashbacki traumatycznych wspomnień. Z bratem nie utrzymuję dobrych relacji. Brat jest bardzo rozpieszczony, jest kompletnie inny niż ja. Nie ma w sobie pokory życiowej, często zwraca się do rodziców o pieniądze. Poza tym najgorsze jest to, że sam zaczął pić. Nie wiem, czy już jest uzależniony, ale na pewno jest na dobrej drodze do uzależnienia.
Czy depresja, której doświadczyłaś, wynikała z dzieciństwa?
Na pewno. Bo jak długo można być tą „silną”? Jak długo można wypierać swoje potrzeby? To jakby funkcjonować na źle wgranym oprogramowaniu. W końcu ten program przestaje działać, zaczyna się zawieszać… tak było ze mną. Program, który zawsze działa, to program wgrywany przez rodziców z miłością. Zawarte w nim są takie przekonania jak: jesteś ważny, nie musisz być zawsze silny, jesteś wystarczający. Gdzie nie ma mowy o zaniedbaniu i wysługiwaniu się dzieckiem, a tym bardziej nie ma w nim używek. Używając nomenklatury informatycznej, terapia podziałała na mnie jak restart i stworzenie / wgranie na nowo czegoś, co mi służy. Czegoś, co jest dobre dla mnie.
Dziękuję Ci za rozmowę i podzielenie się swoją historią.
Dodaj komentarz