– Byłam mężatką przez 30 lat. Równe. W rocznicę ślubu powiedziałam głośno „dość”. Skąd miałam w sobie odwagę? Do końca nie wiem, ale myślę, że to dojrzewało w mojej podświadomości przez lata. Z jednej więc strony to była ewolucja, z drugiej – istna rewolucja. Mam 56 lat, od dwóch jestem w terapii dla osób współuzależnionych. I wreszcie zaczynam czuć, że żyję. – Opowiada Agata. Oto jej historia.
Agata swoją historię rozpoczyna wracając do opowieści z dzieciństwa, które spędziła na wsi. Wychowywała ją mama, albo – jak sama mówi – wychowywała się z bratem, bo mama była zajęta oporządzaniem gospodarstwa, a ojca głównie nie było. Albo fizycznie spędzał czas poza domem, albo był w nim, ale pijany.
– Często wracam myślami do tego czasu i zastanawiam się, w imię czego matka tak harowała? Nigdy nie miała dla nas czasu, bo przy domu i zwierzakach zawsze było coś do zrobienia. Wychowywaliśmy się sami z dziećmi sąsiadów. Pola, łąki, las i rzeczka – to był mój świat. Wtedy całkiem szczęśliwy, ale jednak dziecięcy. Kiedy mama już znalazła dla nas czas, była zmęczona, smutna – taką ją pamiętam.
Agata ukończyła wiejską szkołę podstawową, przenosząc się do technikum gastronomicznego do większego miasta.
– Wybrałam gastronomika chyba z tęsknoty do smacznych obiadów, albo atmosfery, która może im towarzyszyć i którą znałam z książek. Rodzinne biesiadowanie – taki obrazek mi przyświecał, kiedy szłam do szkoły. I polubiłam ją. Polubiłam naukę, gotowanie, sprawiało mi przyjemność spędzanie czasu w gronie kolegów i koleżanek ze szkoły i nawet codzienne dojazdy mocno nie bolały, choć były czasochłonne. Czułam się bardziej niezależna, samodzielna, poczułam smak wolności.
Po ukończeniu szkoły Agata podjęła pracę w lokalnym hotelu, stopniowo poznając tajniki pracy w kuchni.
– Zdecydowałam, że obserwowanie hotelowego życia dosłownie i w przenośni „od kuchni” bardzo mi odpowiada. Dość szybko podjęłam decyzję o wyprowadzce, kompletnie nie mając poczucia winy czy obowiązku wobec mamy i brata, który został na wsi, by jej pomagać. Wynajęłam małą kawalerkę wspólnie z koleżanką i powoli kształtowałam swoje życie.
Mój przyszły mąż zajmował się dowożeniem nam towaru. Tak zresztą się poznaliśmy. Regularnie odbierałam od niego dostawy. Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany. Trochę „cwaniaczkowaty”. Szybko złapaliśmy wspólny język. Okres randkowania był cudowny. Jednocześnie ja miałam swoją przestrzeń, on czas na spotkania z kolegami.
Marian szybko stracił rodziców, więc spędzał dużo czasu w towarzystwie rówieśników, na zabawach. Jednak czas, który mieliśmy tylko dla siebie, był wspaniały. Żadne z nas nie doświadczyło czułości, miłości rodzicielskiej, troski i ciepła i nawzajem sobie to dawaliśmy.
Wzięliśmy ślub, zamieszkaliśmy we wspólnie wynajętym nieco większym mieszkanku i dość szybko na świecie pojawił się Jacek. Kiedy zaczęły się problemy? Chyba wtedy, kiedy syn poszedł do przedszkola. Ja wróciłam do pracy. Miałam oczekiwania, liczyłam na partnerstwo, natomiast mój mąż wcale nie zamierzał zmieniać swojego stylu życia. Pojawiły się pretensje, obwinianie, wieczne obrażenie. I picie – nie żadne chowanie się z butelką, tylko regularne picie w domu. Ale ja taki wzorzec wyniosłam z dzieciństwa. Chcąc nie chcąc stałam się własną matką.
Agata opowiada, że płynnie wzięła na siebie wszystkie obowiązki. Całkowicie przejęła opiekę nad synem, zajęła się domem, pracą i – kiedy jej maż zachorował i trafił na rentę – również zleceniami dodatkowymi.
– Mam 56 lat. Z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że moja młodość przeleciała mi przez palce. Nie skorzystałam z życia. Moją największą radością, a zarazem misją, było wychowanie syna. Kiedy on się ożenił i poszedł w świat nagle zostałam sama. W tym samym małym mieszkanku, w tym samym niesatysfakcjonującym od 30 lat związku. W dniu naszej rocznicy ślubu powiedziałam, że odchodzę. Marian śmiał się tym swoim pijackim śmiechem nie wierząc, że mogłabym zostawić jego, chorego człowieka. A jednak kierowała mną jakaś energia i siła. I takim niestety go zapamiętałam. Zgłosiłam się do punktów bezpłatnej pomocy prawnej, gdzie pani adwokat pomogła mi uporać się z kwestiami dokumentów rozwodowych, mieszkania, opłat. Przeniosłam się do domu rodziców, który pozostał pod opieką mojego brata. Adam nigdy się nie ożenił, nie ma dzieci. Swoje życie poświęcił modernizowaniu gospodarstwa i psom.
Podejmując decyzję o odejściu od męża zgłosiłam się na terapię. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, czym jest współuzależnienie i jak silna może być ta więź z osobą uzależnioną. Od dwóch lat uczęszczam na spotkania indywidualne i grupowe i czuję, że jest mi lżej. Tak jakbym przechodząc od nowa przez moje życie zrzucała z siebie pewien ciężar. Czuję się coraz lepiej ze sobą.
Agata przyznaje, że sporo myśli o Marianie.
– Spędziłam z tym człowiekiem ponad 30 lat. Myślę o nim ciepło i życzę mu dobrze. Ale nie ma we mnie już nadziei, że się opamięta, przestanie pić czy coś zmieni. Moim zdaniem jest człowiekiem do szpiku kości nieszczęśliwym i nie wierzy sam, że mógłby żyć inaczej. Alkohol daje mu ukojenie i to jest jego sposób na przetrwanie. Chyba uświadomienie sobie tego pozwoliło mi odejść. Bo przecież ja nie muszę być nieszczęśliwa. I również to, że Jacek poszedł na terapię DDA i w międzyczasie dzielił się ze mną swoimi doświadczeniami. Teraz mój syn założył rodzinę, ma fantastyczną żonę. Kiedyś mam nadzieję będę miała przyjemność z wychowywania wnucząt. Na razie staram się stanąć na nogi. I nie mogę już więcej poświęcać siebie dla męża. Byłego męża. Z boku być może to egoistyczne. Ale dostał ode mnie 30 lat. Teraz chcę zadbać i dać coś sobie samej. Marian czasem się do mnie odzywa, komunikujemy się poprawnie. Jacek wybaczył ojcu i stara się w poprawny sposób budować relacje, więc chyba nie odcinam się całkowicie tylko ze względu na syna i jego rodzinę.
To, co było moim największym zaskoczeniem, to różnorodność grupy, w której się znalazłam. Poznałam współuzależnionych mężczyzn i młode kobiety. Każdy z pozornie inną historią, a jednak zbudowaną na takim samym, emocjonalnym fundamencie.
Od dwóch lat Agata wspólnie z bratem prowadzi dom, częściowo zmodernizowane, nowoczesne gospodarstwo i wspiera go w hodowli psów, którą założył.
– Te czworonożne istotki całkowicie skradły moje serce. Uwielbiam spędzać z nimi czas, bawić się, tulić, gdy coś im dolega i witać na świecie kolejne małe szczęścia. Podjęliśmy z Adamem decyzję o otwarciu czegoś w rodzaju agroturystyki, miejsca przyjaznego rodzinom, z pysznym, domowym jedzeniem. Marzę również o kursie instruktora, by móc prowadzić zajęcia dogoterapii. Widzę światełko w tunelu…