
Marta ma 33 lata i sama o sobie mówi, że jej zaburzona relacja z jedzeniem ukształtowała to, kim jest. „Odkąd pamiętam, moje myślenie, moje życiowe cele, ambicje i plany wiązały się z tym, jak wyglądam. To moja figura była papierkiem lakmusowym moich kompetencji i wartości. Nawet kiedy wydawało mi się, że już sobie poradziłam, myślenie o tym, ile ważę i jak wyglądam, wracało do mnie w jakiejś podstępnej formie. Studiowałam dietetykę, zostałam instruktorką fitness, napisałam poradnik i e-booka na temat samoakceptacji. Po latach zorientowałam się, że te wszystkie słowa kierowałam tak naprawdę do siebie.”
Dzieciństwo pod znakiem wyglądu
Początki problemów Marty z zaburzeniami odżywiania to mniej więcej połowa podstawówki. Od zawsze była ładna i bardzo chwalona za to, że ma charyzmę. Że potrafi ładnie śpiewać, ładnie mówić i że ma w sobie coś, co sprawia, że ludzie chcą na nią patrzeć. Doceniali to między innymi nauczyciele, którzy namawiali ją do występów na wszelkich apelach szkolnych czy udziału w przedsięwzięciach artystycznych.
“Bardzo to lubiłam i tak naprawdę czułam się jak ryba w wodzie, kiedy byłam w centrum uwagi. Uwielbiałam, kiedy wystąpienia szkolne były nagrywane, lubiłam, kiedy robiono mi zdjęcia, czułam się wtedy piękna i naprawdę wyjątkowa. Czułam jednak od samego początku, że sympatia nauczycieli do mnie i moich rówieśników ma dużo wspólnego z tym, jak wyglądam. Byłam drobnym dzieckiem, a kiedy zaczęłam dorastać, wszystko zapowiadało, że będę smukłą, wysoką, długonogą blondynką. Czułam, że kiedy czegoś nie wiem, mogę dowyglądać” – śmieje się Marta.
Moment przełomowy: dojrzewanie
Sytuacja skomplikowała się, kiedy Marta zaczęła dojrzewać. Biodra zaokrągliły się, stan cery pogorszył się. Choć inni nie zwracali na to szczególnej uwagi, sympatia i zainteresowanie nie malały, to Marta czuła się niepewnie. “Zaczęło do mnie docierać, że to, co uznaję za pewnik, wcale nim nie jest. Wygląd to grząski grunt, na którym nie warto budować pewności siebie. Natomiast ja o tym nie wiedziałam. Moi rodzice nigdy nie myśleli o tym, że dobry wygląd może być źródłem problemów psychicznych. Jednak nie zauważyli też, że znaczy on dla mnie więcej niż powinien. Po prostu radziłam sobie świetnie, więc to oznaczało dla nich, że problemu nie ma” – mówi Marta.
Zmiany w wyglądzie wywołały stres i obsesję, która miała znamiona perfekcji. “Nie potrafiłam zaakceptować żadnego pryszcza, źle ułożonego kosmyka włosów czy źle układających się spodni na pośladkach. Wymagałam od siebie, że będę taka, jak dawniej. Nie pomagało mi to, że zaczęłam dojrzewać znacznie szybciej niż moje koleżanki. One nadal były drobnymi dziewczynkami, a ja stawałam się kobietą. Wstydziłam się tego i wydawało mi się to nienormalne. Dziś już wiem, że tylko ja traktowałam to kategorii problemu czy wady, dla wszystkich innych wyglądałam dobrze”.
Ukryte głodówki i pierwszy epizod objadania
Po jakimś czasie Marta zaczęła się odchudzać i nie było to odchudzanie dla zabawy, żeby wyglądać jak Victoria Beckham, tak jak robiły to jej koleżanki. Ona odchudzała się naprawdę i ukrywała to przed wszystkimi. “Nie jadłam nic i skrzętnie ukrywałam to przed rodzicami, i kiedy tylko zauważałam, że chudnę jeszcze bardziej mobilizowało mnie to do głodzenia się. Natomiast mój organizm tego nie wytrzymywał, i kiedy tylko presja sięgała zenitu, napadał mnie wielki głód” – opowiada.
Marta pierwszy raz objadła się do nieprzytomności, kiedy miała 14 lat. “To było po występie w kółku teatralnym, do którego przygotowywaliśmy się pół roku. Był to konkurs międzyszkolny na skalę wojewódzką. Poszło nam dobrze, ale to nie miało żadnego znaczenia. Czułam się totalnie zamroczona stresem i obsesją tego, jak będę wyglądać. Wtedy same występy nie dawały mi już żadnej frajdy. Robiłam to, bo wiedziałam, że tego się ode mnie oczekuje. Natomiast tak bardzo wstydziłam się swojego problemu, że bałam się wycofać i jakkolwiek zdradzić, że dzieje się coś niedobrego. Dlatego zacisnęłam zęby i wyszłam na scenę. Ale tuż po, kiedy mieliśmy czas wolny w Poznaniu w oczekiwaniu na wyniki konkursu, wybrałam się z koleżanką do McDonalda. Zjadłam jakiś zwykły zestaw, dokładnie taki sam jak ona, natomiast później w tajemnicy przed nią wróciłam do Maca jeszcze trzy razy. Za każdym razem z kimś innym, udając, że jestem bardzo głodna”.
Ucieczka i bunt
Marta wspomina, że poczuła wtedy spokój i poczucie bezpieczeństwa, coś w rodzaju zasłużonej nagrody. “Tak, jakbym czuła, że głodzenie się i zmuszanie do perfekcyjnego wyglądu to autodestrukcja i sabotaż, a obżeranie się było buntem przeciwko katorżniczym zasadom, które sama sobie wymyśliłam” – mówi Marta.
Odkrycie niezwykłej ulgi po zjedzeniu dużej ilości jedzenia było dla Marty bardzo zgubne. “Nie potrafiłam się uwolnić od wspomnienia tego wspaniałego uczucia. Pamiętam, że o podobnym doświadczeniu opowiadała mi moja koleżanka, która była bardzo uzdolniona i miała wysokie wyniki w nauce we wszystkich przedmiotach. Dobrze wiedziała, że wszyscy wokół przyzwyczajeni są do tego, że tak świetnie jej idzie, więc czuła ogromną presję. I kiedy tylko dostawała ocenę niższą niż piątkę, wpadała w panikę. Ona, żeby uwolnić się od presji, paliła marihuanę, a ja się objadałam. Dwie prymuski na głodzie, którego nikt nie był w stanie dostrzec. Obie maskowałyśmy się doskonale” – opowiada.
“Na moje nieszczęście, objadanie się do nieprzytomności nie miało dla mnie żadnych negatywnych skutków zdrowotnych. Dlaczego „na nieszczęście”? Bo nie miałam żadnej namacalnej przyczyny, żadnej motywacji, by z tym skończyć. Nie zdawałam sobie też sprawy z tego, jaką krzywdę tak naprawdę sobie robię” – mówi Marta.
Toksyczne narzędzia
Dzięki objadaniu się zyskała narzędzia do tego, żeby radzić sobie z emocjami. W związku z tym, jej ogólny stan psychiczny się poprawił, zaczęła lepiej radzić sobie w szkole, mogła angażować się w kolejne przedsięwzięcia artystyczne, zainteresowała się też fitnessem. “Karmiłam się nie tylko dużymi ilościami jedzenia, ale też podziwem innych ludzi. Poza objadaniem się, zaczęłam uprawiać bardzo dużo sportu, liczyć kalorie, mierzyć obwody ud, obsesyjnie się ważyć, nie wychodziłam z domu bez perfekcyjnego makijażu i perfekcyjnej fryzury. Nawet kiedy szłam na aerobik. Nigdy nie chodziłam na basen, bo przerażało mnie to, że muszę do niego wejść bez makijażu. Byłam tak skoncentrowana na swoim ciele, że naturalnym wyborem ścieżki zawodowej było dla mnie to, co się z nim wiązało. Dostałam się na dietetykę, a w ramach rozwoju osobistego czytałam masę książek o duchowości i samoakceptacji. Wtedy nie miałam świadomości, że to wszystko to poszukiwanie ratunku i odpowiedzi na moje osobiste problemy. Chciałam stać się ekspertką w dziedzinie, która była moją piętą achillesową”.
Punkt zwrotny
Marta trafiła na psychoterapię, kiedy przez rozregulowanie hormonalne wynikające z bardzo złego stylu życia i stresu, który wynikał z nasilających się objawów zaburzeń odżywiania, nie mogła zajść w ciążę. “Bardzo bałam się, że mój partner mnie za to odrzuci. Przed nim też ukrywałam swoje problemy. Miałam wrażenie, że on kocha mnie za to, jak wyglądam, a nie za to, kim jestem. Dlatego nie przyznawałam się do tego, że się głodzę i objadam. Ale trudno było ukryć przed nim, że mimo starań nie mogę zajść w ciążę” – mówi Marta.
“Któregoś razu, na wizycie u ginekologa, kiedy lekarka po raz kolejny zapytała mnie o nawyki żywieniowe, o to ile śpię, i kazała zrobić badania, z których jasno wynikało, że mam rozmaite niedobory, czułam się podstawiona pod ścianą, czułam się przyłapana na wielkiej zbrodni. Nie wytrzymałam tej presji i rozpłakałam się, przyznałam, że od lat moje odżywianie nie wygląda tak, jak powinno, że potrafię się głodzić kilka dni, a potem zjeść ogromną ilość fast foodów i słodyczy, i że nie potrafię nad tym zapanować. Na szczęście moja lekarka okazała się bardzo serdeczną, życzliwą osobą. Zareagowała bardzo empatycznie i powiedziała mi, że na ciążę mam jeszcze dużo czasu, a zanim w nią zajdę, powinnam zadbać o swoje zdrowie psychiczne” – mówi Marta.
Terapia nie była dla Marty wyzwaniem. “Za moimi problemami nie stały trudne doświadczenia, nie przeżyłam traumy, nie dźwigałam presji, którą tworzyłoby otoczenie. Przemodelowania wymagało ode mnie myślenie o sobie samej i uświadomienie sobie, jak bardzo skrzywiony jest mój obraz swojej osoby i ciała”.
Dojście do zdrowia i do upragnionej ciąży zajęły Marcie dwa lata. Dziś jest szczęśliwą mamą i śmieje się, że jej trudne doświadczenie bardzo pomaga jej w wychowaniu świadomej swojej wartości córki.
Mogą Cię zainteresować:

Dodaj komentarz