Maria ma 58 lat i dwoje dorosłych dzieci. Od prawie 40 lat żyje u boku wysokofunkcjonującego alkoholika. Dopiero kilka lat temu zorientowała się, że nie tylko uzależnienie męża jest problemem w relacjach, ale zdała sobie sprawę, że również ona potrzebuje profesjonalnej pomocy. Od dwóch lat uczestniczy w terapii grupowej i indywidualnej. To, co jest dla niej teraz największą wartością, to nabieranie sił, by odbudowywać relacje z dziećmi na nowo.
Maria swoje dzieciństwo, jak sama mówi, wypiera z pamięci. Przyszła na świat po sąsiedzku od dużego miasta. I choć wychowywała się „na gospodarce”, bliskość stolicy i dostępność miasta sprawiły, że przetrwała.
– Tak, ja dosłownie używam tego określenia. Przetrwanie. Bo gdybym do dużego miasta miała daleko, to jako nastolatka mogłabym nie podołać. Chociaż nie wiem, bo chęć „życia inaczej” była we mnie ogromna. Mój ojciec pił w taki stereotypowy, mówiąc najprościej, sposób. Wpadał w ciągi. Wtedy, kiedy była praca, był do rany przyłóż. Ale nie znosił sprzeciwu, więc chodziliśmy z siostrą i bratem jak w zegarku. Mama też zawsze była potulna, wzorowa Pani domu. Ale jak praca się kończyła, przychodził okres przerwy i odpoczynku, zaczynali pojawiać się goście. Pamiętam suto zastawione stoły, domowe jedzenie i czystą wódkę.
W opowieściach Marii nie ma przemocy fizycznej, nie ma lęku o zdrowie czy życie swoje i bliskich. Jest natomiast ogromne napięcie. I wspomnienie towarzyszące od najwcześniejszych lat związane z chęcią ucieczki z domu.
– Mama wspierała nas „po cichu”. Trzymała kciuki za jakieś szkolne przedsięwzięcia, motywowała, pomagała, dała zielone światło na pójście do szkoły średniej do Warszawy. To był chyba jedyny raz, kiedy sprzeciwiła się ojcu. On oczywiście wyjazd do miasta traktował jako słabość, przejaw sprzeciwu wobec tradycyjnych wartości. To, co zrobiła mama, to był trochę taki ukłon w naszą stronę. Bo najpierw cała nasza trójka czekała na możliwość wyjazdu do miasta, a potem miała już dość sił i doświadczenia, aby decydować samodzielnie. Jestem jej za to wdzięczna.
Wejście w dorosłość
Maria skończyła technikum ekonomiczne w Warszawie. Było to okupione długimi dojazdami i wiecznym lękiem o to, co zastanie w domu, gdy wróci.
– Byłam chyba najbardziej pokorna z całej naszej trójki. Uczyłam się po nocach i w autobusie, przyjmowałam pretensje ojca i dalej robiłam swoje. Mój brat buntował się najbardziej i jako pierwszy na stałe wyprowadził się z domu. Potem zrobiła to moja młodsza siostra. Ja przed maturą poznałam Darka. Gdyby nie on, kto wie, czy nie zostałabym z rodzicami. Ale zakochałam się po uszy. Był przystojny, szarmancki, zwrócił uwagę na mnie, dziewczynę ze wsi, choć mógł mieć każdą.
Darek pochodził z zamożnej rodziny, po zdaniu matury dostał od rodziców w prezencie kawalerkę na start nowego życia. Maria zdecydowała się na przeprowadzkę do niego.
– Na początku nie czułam się w żaden sposób od niego zależna. Zdałam maturę, poszłam do studium ekonomicznego, a w tygodniu pracowałam dorywczo i robiłam praktyki w księgowości. Mieszkanie było jego, ale starałam się partycypować w kosztach. To była dla mnie sprawa honoru. Szybko jednak polubiłam życie, jakiego nie znałam. Darek zabierał mnie na kolacje, do kina, pokazywał mi świat. Imponował mi. Z kolei jego poczucie własnej wartości rosło, bo przecież miał pod opieką dziewczynę, którą uczył życia i świata.
Maria miała 22 lata, gdy jej życie wywróciło się – jak sama mówi – do góry nogami.
– Wydawało mi się, że jestem dorosła, funkcjonuję samodzielnie, idę przez życie u boku fantastycznego człowieka. Wtedy zmarła moja mama, a ja dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Sporo emocji w jednym czasie. Darek podołał temu, wspierał mnie, pomagał ogarniać. Poczułam się naprawdę zaopiekowana. Kiedy na świecie pojawiła się Monika, dwoił się i troił, żeby było nam dobrze. Dużo pracował, przynosił do domu pieniądze, dostawałam w domu to, czego potrzebowałam. Tak mi się wydawało. Wzięliśmy skromny ślub, bez rozgłosu. Połączyliśmy go z chrztem córki. Teraz wiem, że powoli byłam zamykana w złotej klatce, w budowaniu poczucia wdzięczności.
Po półtora roku na świat przyszedł Maciek, a teściowie wsparli młodych w wymianie mieszkania na większe.
– Wtedy wydawało mi się, że mam życie, jak z katalogu. Dwoje zdrowych dzieci, wyjścia na obiadki do teściów, życie jak z obrazka. Ale Darek coraz częściej chodził zmęczony. Zaczął pić, żeby odsapnąć. Obserwowałam go czujnie. Pamiętam nawet jedną awanturę, w której podzieliłam się obawami, opowiadając o życiu z ojcem. Ale to była jedyna taka rozmowa. Darek różnił się od taty – nie wpadał w ciągi, wydawało się, że nie wywierał napięcia. To, co czułam, to wdzięczność, że jest. Pije – no pije, ale przecież się nie upija, przynosi do domu pieniądze, opiekuje się dziećmi. Definiowałam alkoholizm postawą mojego ojca, więc nie miałam podstaw, żeby wrzucać mojego męża do tego samego worka.
Dorosłe dzieci
Maria w swoich opowieściach dużo uwagi poświęca dzieciom. Mówi, że całe życie była skupiona na tym, żeby spróbować dać im to, co od swojej matki dostała tylko szczątkowo.
– Dzieci są całym moim światem. Wiedziałam już w momencie, w którym przyszli na świat, czego nie miałam ja, jako dziecko, i co mogę zaoferować im. I nie chodziło tylko o porządne ubrania i życie w mieście, z pełnym wachlarzem możliwości, takich jak kino, teatr czy super place zabaw. Chciałam dać im wszystko, pełną uwagę. W ten sposób poświęciłam siebie, stając się matką nadopiekuńczą. A jednocześnie uwięzioną w sidłach uzależnienia męża.
Z opowieści Marii wynika, że widziała po drodze lampki ostrzegawcze, ale skutecznie je ignorowała, za wszelką cenę nie chcąc widzieć w mężu swojego ojca. Kiedy jej tata zmarł, Maria poczuła się całkowicie wolna. Mogła swobodnie, bez wyrzutów sumienia w postaci wciąż żyjącego i oceniającego ją ojca, pokierować edukacją i życiem swoich maluchów.
– Być może wtedy było to głupie, ale grałam w jakąś dziwną grę. A pionkami były moje ukochane dzieci. Prowadząc je w życiu, ucierałam nosa własnym rodzicom. Dodatkowo, mąż nie ingerował w żadne sprawy. Wychodził z założenia, że skoro zarabia na dom, to nic więcej nie musi. Właściwie się nie kłóciliśmy, bo obojgu nam ten układ odpowiadał.
Maria podkreśla, że zaczęła się niepokoić, gdy jej prawie dorosłe dzieci postanowiły wyfrunąć z gniazda i opuścić dom. Choć gdy oboje byli nastolatkami, nie wydawało jej się żeby ich „bunt” był inny, niż typowy dla nastolatków. Była przekonana, że w przeciwieństwie do niej, nie będą miały takiej potrzeby i zostaną z rodzicami przynajmniej dopóki nie założą własnych rodzin.
– Zdobyłam się na otwartą rozmowę z dziećmi, choć było to chyba największe wyzwanie rodzicielstwa. Przyjęcie, że są w tej rozmowie partnerami, a nie malcami. Zrobiłam to za namową pani psycholog, do której trafiłam załamana ich planami życiowymi. Zaskoczyli mnie oboje. Dojrzałością i tym, że widzieli więcej niż ja. Dostałam od nic nawet książkę o współuzależnieniu i DDA. Najpierw byłam wściekła, że jakim prawem pouczają mnie i mają czelność coś mi zarzucać. Dopiero na spotkaniu z terapeutką zrozumiałam, że bazują na faktach, nie oceniają mnie, nie pouczają, niczego nie zarzucają. Dbają o siebie.
Podjęcie terapii
Maria uczestniczyła w indywidualnych spotkaniach z terapeutką, wzbraniając się przed zajęciami grupowymi – jakimikolwiek skoncentrowanymi wokół tematu alkoholu. Wypierała w ten sposób związek z alkoholikiem. Tak czytelny i widoczny już wtedy dla całego jej otoczenia.
– Musiało upłynąć sporo czasu, zanim w ogóle odważyłam się pomyśleć o tym, że choroba może mieć inny wymiar niż takie picie, jakie uskuteczniał mój ojciec. Zanim w ogóle byłam gotowa dopuścić do siebie myśl, że mogłam popełnić błędy mojej matki i związać się z pijącym człowiekiem. Zanim odważyłam się spojrzeć dzieciom prosto w oczy i stawić czoła problemowi. I wreszcie wiedziałam, że będę musiała skonfrontować się z mężem. Ewentualnie podjąć jakieś decyzje, co dalej z naszym związkiem.
Po długiej walce z samą sobą Maria zdecydowała się na rozmowę z mężem i dołączenie do grupy terapeutycznej.
– Darek przyznał mi rację, powiedział, że zdaje sobie sprawę z problemu, ale ma wszystko pod kontrolą i nie zamierza nic zmieniać. Trochę spadł mi kamień z serca. Poczułam, jakbym dostała zielone światło na zadbanie o siebie. To dodało mi odwagi. I poczułam, że po ponad 30 latach otworzyły się jakieś inne drzwi, powstała przestrzeń na głębszą rozmowę, a nie zamiatanie pod dywan.
Maria przyznaje, że największym wyzwaniem po podjęciu terapii grupowej było przełamanie wstydu. Powiedzenie głośno, że przez tyle lat wypierała współuzależnienie. A do tego odgrywała błędy rodziców na własnych dzieciach.
– Okazało się jednak, że nikt mnie nie ocenił. Że znalazłam się w bezpiecznym miejscu. Wśród ludzi, którzy mają podobne przeżycia, są po przejściach, tak samo, jak ja. Mają małe lub duże dzieci, pijących mężów, żony, rodziców. Weszłam do innego świata. Takiego, w którym poczułam, że dostanę pomoc. W którym nie muszę się chować. Z perspektywy prawie dwóch lat widzę, jak długa droga jeszcze przede mną. Jak powoli zachodzą pewne procesy. Ale jednocześnie jak jest mi coraz lżej.
Zarówno Monika, jak i Maciek, uczęszczają do grup terapeutycznych, porządkując jednocześnie relacje z matką. Wszyscy podkreślają konieczność ułożenia stosunków z ojcem, który twierdzi, że ma świadomość nałogu, natomiast nie widzi potrzeby leczenia, współpracy i otwartości na rozmowę z pozostałymi członkami rodziny. Maria głęboko wierzy, że to jeszcze nie jego czas. Ale że ten nadejdzie.
Fot. LOGAN WEAVER | @LGNWVR, Unsplash.com
Dodaj komentarz