Gdybym miała rozpocząć tę opowieść od określenia miejsca, w którym jestem, to powiedziałabym, że postawiłam fundament pewności siebie i jestem gotowa na kolejne zmiany. Ale znalezienie się w tym punkcie wymagało przebycia niełatwej drogi. Mam świadomość, że wiele jeszcze przede mną. Już nie tylko złego…
Od trzech lat samotnie wychowuję córkę. Niedługo skończy 6 lat. Taty właściwie nie pamięta, bo zniknął z jej życia na własne życzenie.
Początek
Poznaliśmy się jesienią. Piękną, złotą, polską jesienią, kiedy zepsuł mi się samochód. Ot, spotkanie będące wynikiem splotu różnych okoliczności. Ale jednocześnie mieszanina emocji, które mi wtedy towarzyszyły życiowo, była ogromna. Z jednej strony nowe wyzwania zawodowe i kupno własnego mieszkania, z drugiej zaś – ochłonięcie po wcześniejszym, nieudanym związku, sprawiały, że na wielu płaszczyznach straciłam czujność. Teraz widzę, że nie byłam zakochana, a to co się ze mną działo było podatnym gruntem do „zaczepienia się”. I tak się stało.
Nie twierdzę, że nie mam z tego okresu pięknych wspomnień, wręcz przeciwnie. Kilka szalonych wyjazdów i masę planów – zawsze odkładanych na później. Wciąż jednak, mimo upływu czasu, pamiętam, choć nie chcę, te trudniejsze i bardziej bolesne chwile.
Dziś wiem, że pewne rzeczy widoczne były gołym okiem, pod warunkiem, że ktoś kiedykolwiek miał do czynienia z chorobą alkoholową. Ja nie wiedziałam, a to, co podpowiadała mi intuicja, uciszałam w imię spełnienia swoich marzeń i cudzych oczekiwań.
Wprowadził się do mnie dość szybko, ale zawsze wszystko było na mojej głowie. Nieraz słyszałam, że „przecież to moje mieszkanie”. Ale dbał o samochody i przynosił do domu pieniądze. Gdy teraz myślę o tamtych czasach jest mi przykro, że dawałam się wykorzystywać. Ale wtedy ten układ mi odpowiadał.
We troje
Kiedy na świecie pojawiła się nasza córka było ciężko, ale przecież wszędzie mówi się i pisze o kryzysie w związku. Czułam się samotna, niezrozumiana, nie miałam żadnego wsparcia ze strony mojego partnera. Nie widziałam wypijanego alkoholu – czasem drink po pracy, bo przecież „każdy ma prawo mieć gorszy dzień”. Skupiałam się na córce i szukaniu prac dorywczych. Z jakichś powodów ciągle byliśmy pod kreską – ktoś nie zapłacił, coś się zepsuło, nieuregulowane zaległości i tak dalej…
Wciąż jednak zdarzały się dni i chwile, po których spychałam na bok intuicję szepczącą mi do ucha, że coś jest nie tak. Bo czułam, że dobrze nie jest, ale nie wiedziałam dlaczego.
Pamiętam, gdy pewnego dnia nagle dostałam telefon, żebym przyjechała do szpitala. Pani doktor poprosiła mnie o krótką rozmowę i zaczęła od pytania „czy Pani partner pije?”. Gdy dodała, że jego wątroba wskazuje na fakt, że sporo i w dodatku od dobrych kilkunastu lat, wiele luźno dryfujących elementów zaczęło mi się składać w całość.
Piekło
Prawdziwy dramat nie rozpętał się po tym, gdy próbowałam podrążyć kwestie zdrowotne. Usilnie wmawiał mi, że to tylko nerki. Piekło rozpętało się, gdy nie wrócił do pracy. A dokładniej, gdy wrócił, ale za współpracę mu podziękowano. Powód: spożywanie alkoholu w godzinach pracy.
Wtedy zaczęłam znajdować w domu puste butelki. Najpierw zwyczajnie, na półce z alkoholami trafiała się jedna, od czasu do czasu. Nie chciałam uwierzyć w to, co widzę, więc zakładałam, że wypiliśmy przy okazji spotkania ze znajomymi i zapomnieliśmy wyrzucić. Jednak coraz częściej trafiałam na „małpki” – w rękawicy kuchennej, za pralką, w pudełku po butach i w piwnicy, co kiedyś odkryłam przypadkiem.
Odpowiedzią na każde moje pytanie był gniew, atak i wpędzanie mnie w poczucie winy. Skuteczne zresztą. Regularnie słyszałam, że nie rozumiem, jak to jest być obciążonym obowiązkiem utrzymania mnie i córki i jak dla głowy rodziny poniżająca jest niesłuszna utrata stałej pracy i imanie się różnych zajęć. Zamiast wspierać, ja jeszcze dokładam „tym swoim gadaniem”. Przecież to tak naprawdę przeze mnie stracił pracę i przeze mnie pije, bo ze mną nie da się wytrzymać. Nie mam prawa czepiać się zarzyganej podłogi, bo przecież w nocy mogłam wyjść, a rano było posprzątane. I wreszcie – to co bolało najbardziej – jesteśmy rodziną, więc czas nauczyć się być tylko razem. Gardził bliskimi. I czułam, że karał mnie, zawsze w ostatniej chwili wycofując się z wyjazdów na spotkania rodzinne.
Zawsze byłam sama. I stałam za nim murem, powtarzając jego kłamstwa. Że praca, że choroba, że pomoc jego rodzinie. A potem wracałam do domu i po cichu sprzątałam pety zostawione w donicach na balkonie i wynosiłam puste puszki i butelki.
Znosiłam to bardzo długo. Choć każdego dnia czułam się poniżana i upokarzana, to wstydziłam się mówić. Bałam się, że zostanę oceniona z powodu tego, że nie widziałam tego wcześniej, że nie posłuchałam, jak ktoś mówił, że zauważył i – wreszcie – że jeszcze nie odeszłam. Przede wszystkim jednak zaklinałam rzeczywistość i chciałam walczyć o normalność. O rodzinę. Prosiłam, groziłam i żyłam nadzieją, że to wystarczy.
Odważyłam się i powiedziałam, że mam dość. Nie zapomnę do końca życia, jak bardzo bałam się, że mnie uderzy. Groził mi i dziecku, potem szantażował, że krzywdę zrobi sobie. Zasnął, a ja nie zmrużyłam oka. Wiedziałam, że nie wytrzymam tego dłużej.
Nowy początek
Rodzina była ze mną, gdy wrócił z pracy, a ja poprosiłam, by się spakował i wyprowadził. Ten gniew i nienawiść w jego oczach były paraliżujące. Zmieniłam zamki, ale budziło mnie każde puknięcie na klatce schodowej. Panicznie bałam się wyjść z domu. Nie poradziłam sobie bez leków.
Zgłosiłam się na terapię, chcąc wiedzieć, jak go ratować. Bo przecież dziecko, bo rodzina. Poczułam się wtedy, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Gdy ze łzami w oczach i wstydem zaciskającym mi gardło dzieliłam się swoją historią, słyszałam „chwała, że w porę”. A potem słyszałam inne historie. Wszystkie podobne. Wszystkie tak samo bolesne. Wszystkie bardzo trudne.
Wreszcie poczułam się bezpiecznie. Wśród ludzi, którzy rozumieją, wiedzą więcej i nie oceniają. Dzielą się doświadczeniem i są oparciem w trudnym czasie. Gdyby nie grupa terapeutyczna wiem, że nie wyszłabym z tego cało. Poznałam ludzi na różnych etapach terapii, podejmujących różne decyzje – najlepsze dla siebie. Wszystkim nam towarzyszył wstyd, strach i samotność.
Dowiedziałam się, że nie mogę pomóc jemu. Że muszę skupić się na sobie i córce, bo to za tę relację odpowiadam. Jestem jej mamą – najlepszą, jaką potrafię. Tłumaczę, na ile wiem i potrafię, dlaczego jest jak jest.
Najtrudniej było mi przełamać strach. Przyznać się przed sobą i powiedzieć innym – o moim życiu, nie w kontekście porażki, ale jako decyzji, że tak będzie dla mnie lepiej. I tak chcę. A potem zmierzyć się z oceną.
Gotowość
Im stawałam się silniejsza i bardziej pewna siebie, tym mniejszy kontakt mieliśmy z ojcem mojej córki. Nie pozwoliłam pogrywać dzieckiem i byłam konsekwentna w kwestii kontaktu z małą. Wybrał, że woli nie mieć go wcale.
Wciąż dowiaduję się nowych rzeczy o sobie. Odkrywam uczucia i emocje jakie mam w sobie. I kolejne ich warstwy. Uczę się je nazywać, poskramiać, kontrolować i okazywać. Jestem w ciągłym procesie rozwoju.
Zweryfikowałam wiele przyjaźni i zawarłam nowe. Jestem wdzięczna wszystkim osobom, które spotkałam na swojej terapeutycznej drodze. I mojej rodzinie, która mnie nigdy nie zostawiła.
Do tej pory uczęszczam na terapię. Wiem, że jeszcze wiele trudnych momentów przede mną. Dojrzewam do podejmowania kolejnych decyzji i ponoszenia ich konsekwencji. Ale daję sobie na to czas i przestrzeń, bo wiem, jak bardzo są potrzebne. Słucham siebie i tego, co podpowiada mi intuicja.
Odzyskuję wiarę w ludzi i jestem gotowa zaufać, gdy przyjdzie na to czas.
Fot. Simon Rae, Unsplash.com
Poznaj też inne historie osób, które żyły u boku osób uzależnionych od alkoholu.
Dodaj komentarz