Zarówno pacjenci, jak i terapeuci na pierwszym miejscu wskazują wstyd, jaki wiąże się z podejmowaniem leczenia. Nie ma tu znaczenia, czy mowa jest o małych miastach, czy większych aglomeracjach. Pacjenci wskazują jako barierę także czas oczekiwania na terapię w warunkach stacjonarnych, intensywność zajęć, złe warunki lokalowe. Dla osób z mniejszych miast problemem jest brak anonimowości leczenia. O barierach w terapii uzależnienia od alkoholu opowiada nam psychoterapeutka Maria Zarzycka.
Redakcja: Jakie najczęściej trudności napotykają osoby uzależnione w kontekście terapii? Czy są to raczej bariery indywidualne, czy może jakieś uwarunkowania strukturalne, społeczne, organizacyjne?
Maria Zarzycka: Pierwszą i podstawową trudnością jest wszechogarniający wstyd przed podjęciem terapii. Osoba uzależniona jest niezwykle stygmatyzowana. Mamy w społeczeństwie takie naleciałości: mówimy po prostu alkoholik, narkoman, schizofrenik – od razu jest stygmat. I to właśnie, przynajmniej na początku, w połączeniu z tym wewnętrznym wstydem, jest największą barierą.
Cały czas jest duże przyzwolenie społeczne na picie. Wzrasta ilość sprzedawanego alkoholu. Każda okazja jest dobra do uczczenia jej alkoholem. Istnieją takie przekonania, że człowiek, który idzie na terapię, to ma już duży problem. Że to na pewno nie ten, który notorycznie się upija. Jest swego rodzaju przyzwolenie na picie, zwłaszcza u mężczyzn.
A czynniki społeczne?
M.Z.: Pracuję na co dzień z osobami tzw. wysokofunkcjonującymi, którym jest bardzo trudno wejść w terapię uzależnień i prosić o pomoc z uwagi na pozycję społeczną, jaką zajmują. Wybierają zatem inne strategie radzenia sobie ze swoim funkcjonowaniem. To są kursy, szkolenia, coachingi czy terapie małżeńskie. W tym ostatnim przypadku jest szansa, że doświadczony psychoterapeuta skieruje taką osobę na terapię uzależnień.
Osobom wysokofunkcjonującym trudno postrzegać siebie jako stereotypową osobę uzależnioną, bo wciąż panują nad swoim życiem i odnoszą sukcesy. Proszenie o pomoc w ich mniemaniu jest ujmą. Bardzo często uważają się za koneserów dobrych alkoholi, mają nieskazitelny wizerunek. Powiedziałabym, że to jest taka uogólniona trudność. Jednak zdecydowanie dominują te czynniki indywidualne.
Kiedy pierwsze lody zostaną przełamane i pacjent jest już w terapii, jakie dostrzega Pani problemy?
M.Z.: Bardzo często, już na pierwszej sesji, gdy pacjenci się uspokoją, poukładają w głowie pewne rzeczy i nawiążemy kontakt, to mówią, że przyjście na terapię wiązało się z ogromną niechęcią, złością, że muszą w ogóle przyjść w takie miejsce. Bardzo często zjawiają się też pod wpływem alkoholu, bo inaczej nie byliby w stanie w ogóle przyjść.
Właściwie cały czas to są te same czynniki – brak zaufania, niechęć, brak wiary w to, że wyjdą z uzależnienia. Początki są bardzo trudne.
Czy wiek, w jakim pacjenci trafiają na terapię, ma znaczenie?
M.Z.: Tak. Pracuję z osobami uzależnionymi już wiele lat i obserwuję, że wcześniej była zupełnie inna średnia wieku osób uczestniczących w terapii. Najwięcej było osób starszych, w wieku 50+, które miały kłopoty zdrowotne. W tej chwili najwięcej jest osób między 30. a 45. rokiem życia. Podkreślam jednak, że pracuję z osobami wysokofunkcjonującymi. Co więcej, trafia do mnie coraz więcej osób młodych, dwudziestokilkuletnich. Przeważnie są to osoby motywowane przez rodzinę. Zwykle podchodzą do terapii wielokrotnie, ale widzę, że chcą coś zmienić w swoim życiu, coś ze sobą zrobić.
Skąd taka zmiana związana z wiekiem?
M.Z.: Wzrosła świadomość. Coraz więcej osób wie, że to niebezpieczne i zdaje sobie sprawę z konsekwencji swojego uzależnienia. Widzą, że tracą wiele – pracę, zdrowie, niejednokrotnie rodzinę. Nie mogą się porozumieć z otoczeniem.
Czy w związku z tym terapia również wygląda inaczej niż jeszcze kilka lat wstecz?
M.Z.: WHO zaleca, aby wszystkie interwencje i programy były dostosowane do indywidualnych możliwości osoby, która przychodzi na terapię. Mamy obecnie różne formy terapii. Są programy ograniczania picia, redukcji szkód, program zachowania pełnej abstynencji oraz indywidualna psychoterapia. Chodzi o to, żeby pacjent miał wybór.
Kluczowa jest edukacja na temat uzależnień przeprowadzana w sposób przemyślany – tak, aby trafiała do różnych środowisk. Oczywiście począwszy od rodziny, czyli tam, „gdzie powstaje człowiek” [nawiązanie do książki Virginii Satir „Rodzina: tu powstaje człowiek” – przyp. red.]. Osoby uzależnione zazwyczaj pochodzą z rodzin dysfunkcyjnych. Więc to taka praca u podstaw.
Czy płeć ma znaczenie w kontekście barier, o których mówimy?
M.Z.: Jak najbardziej. W przypadku osób uzależnionych, na kilkanaście osób w grupie jest 10 mężczyzn i 3 kobiety. Na spotkania dla rodziny i bliskich osób uzależnionych najczęściej przychodzą kobiety: żona, partnerka, matka, siostra. Rzadko przychodzą mężczyźni.
Ale bariery są te same?
M.Z.: Tak, przede wszystkim wstyd. Powiedziałabym, że nawet trudniej osobie współuzależnionej przyjść na terapię. Często partnerki osób uzależnionych uważają, że to tylko jego problem i to on powinien się leczyć i jej zadośćuczynić, a nie jeszcze naciskać na jej terapię. Na szczęście jest sporo osób, które chcą coś dla siebie zrobić i korzystają z ofert terapii współuzależnienia.
W źródłach często jako jedną z barier wskazuje się wielkość miasta. Czy chodzi o dostępność terapii?
M.Z.: Raczej nie. Ośrodki terapii uzależnień są niemal w każdym mniejszym miasteczku. Tu znów wracamy do wstydu przed pójściem na terapię. Osoby bardzo często szukają placówek w pobliżu, w sąsiadujących miejscowościach. W dużym mieście człowiek jest bardziej anonimowy, łatwiej mu schować się w tłumie. Ale nawet w Warszawie jest ta bariera wstydu, że „a nóż spotkam kogoś znajomego”.
Jakie inne bariery jeszcze Pani dostrzega?
M.Z.: Na początku pacjenci nie mają dostępu do swoich potrzeb, emocji i wartości. Leczenie to długi proces, w którym pacjent ma odsłonić i rozpoznać siebie – to dzieje się w nim, w jego ciele i duszy. Do tej pory odcinał się od tego poprzez alkohol. Dopiero po jakimś czasie pacjent potrafi powiedzieć, że czegoś się bał czy wstydził i rozpoznaje swoje reakcje.
Pacjent przychodzi głównie motywowany przez rodzinę i najczęściej mówi, że żona czy rodzice chcą, żeby coś ze sobą zrobił, a przecież „on pije tak jak inni”. To usprawiedliwienie, które blokuje świadomość.
Czyli największa barierą dla osoby uzależnionej jest jednak ten stygmat?
M.Z.: Tak, zdecydowanie. Wstyd sprawia, że znikoma liczba osób w ogóle przychodzi na terapię. Reszta usiłuje poradzić sobie sama. Aczkolwiek na terapię przychodzi więcej osób niż jeszcze kilka lat temu. Więcej młodych, którzy zdają sobie sprawę z problemu. Również więcej rodzin jest bardziej świadomych. Dlatego im więcej o tym mówimy, tym lepiej.
Dziękujemy za rozmowę.
Maria Zarzycka – psychoterapeuta, pedagog o specjalizacji edukacja zdrowotna i profilaktyka uzależnień, absolwentka Studium Terapii Uzależnień w Polsko – Niemieckim Instytucie Terapii Uzależnień. Absolwentka Studium Psychoterapii Humanistycznej ośrodka „Intra”. Z osobami uzależnionymi pracuje od 16 lat.
Dodaj komentarz