Marzena mówi, że kiedy dziś patrzy na małe dzieci, beztrosko bawiące się na placu zabaw, łza kręci jej się w oku. Nigdy nie przeżywała takich emocji. Jej dzieciństwo to głównie strach. Więc teraz, choć sama nie ma dzieci, czasem bierze kawę na wynos i siada na ławce z widokiem na park, w którym bawią się maluchy. Jak podkreśla, powoli odzyskując wiarę w to, że jeszcze ma szansę stworzyć prawdziwy dom.
– Ludzie mówią, że trzydziestka to przełomowy moment w życiu. Pewnie mówią tak z różnych powodów, ale ja się pod tym też podpisuję obiema rękami. Dlaczego? Dopiero kiedy skończyłam 30 lat zaczęłam odkrywać, kim jestem, mierzyć się ze swoimi zmorami. Gdybym mogła, wykasowałabym wcześniejsze życie. – mówi kobieta.
Dzieciństwo
Marzena podkreśla, że ma poczucie, że jej dzieciństwo i młodość nie różniły się znacząco od typowej średniej na tamte lata.
– Średniej wielkości miasteczko, blok z wielkiej płyty, duchota, ciasnota, zakurzone dywany. To taki mój pierwszy obrazek z dzieciństwa. Ale kiedy pozwalam sobie się w nim zatopić, to widzę szklanki z cienkiego szkła, z których boję się pić herbaty, bo mogą pęknąć i mnie poparzyć. I będzie krzyk i złość. Widzę nieodrobione wg rodzicielskich standardów lekcje i wiążący się z nimi krzyk. Przypominam sobie uczucie wstydu, które towarzyszy mi, gdy zapraszam koleżanki, a ojciec rzucał w ich stronę niesmaczne docinki. Pamiętam złość na matkę, która nie reagowała.
Kobieta podkreśla, że powrót do tych chwil nie jest przyjemny, ani łatwy. Zaznacza, że najchętniej by tego nie robiła, ale zdecydowała się na terapię i to jest jej naturalna konsekwencja.
– Mierzenie się jako dorosły człowiek z zakopanymi pod dywan emocjami jest niezwykle trudne. To sytuacja, w której musisz rozdrapać zagojoną ranę. Chcę wierzyć, że dzięki temu zagoi się lepiej i nie będzie o sobie przypominać w każdej trudniejszej życiowej sytuacji.
Dojrzewanie i dorosłość
Bycie nastolatką było dla Marzeny jeszcze bardziej traumatyczne niż dziecięce wspomnienia. Podkreśla, że pijanemu ojcu zdarzyło się niejednokrotnie ją uderzyć. Tylko dlatego, że miała własne zdanie i je wyrażała.
– Nienawidziłam mojego ojca za to, że tak mnie nie szanował. Choć czułam od maleńkości, że dom powinien wyglądać inaczej, gdy tylko czasem próbowałam zawalczyć o swoje zdanie i swoją godność, dostawałam po tyłku. Dosłownie albo w przenośni. Był szantaż, manipulacje, ostre słowa. To, co pamiętam z tamtych czasów to uczucie wiecznego spięcia, napięcia, mięśni w stanie gotowości do walki. W tym wszystkim była też moja mama. Kobieta całkowicie niewidzialna, stojąca na uboczu, niereagująca. Czasem zasłaniająca mnie swoim ciałem, ale to za mało. Miałam do niej ogromny żal już wtedy – że nie odeszła, że nic nie zrobiła, tylko tkwiła w życiu, które z dnia na dzień było coraz większym piekłem.
Marzena jeszcze w liceum, za pośrednictwem koleżanek, dostała możliwość wyjechania nad morze i podjęcia tam wakacyjnej pracy. Nie zastanawiała się ani chwili. Kilkunastogodzinne dyżury na stoiskach z jedzeniem zaowocowały ciekawymi znajomościami i świadomością, że nie musi spędzić reszty życia w toksycznym domu.
– Musiałam wytrzymać w domu do matury, ale dwa lata z rzędu spędzałam wakacje setki kilometrów od domu. To było uwalniające. Dlatego od razu po egzaminie dojrzałości spakowałam walizkę z założeniem, że do domu nie wrócę. Czułam złość na rodziców, ze stworzyli mi takie miejsce. Nie znałam innych uczuć – bliskości, miłości, czułości. Obserwowałam znajomych na wyjeździe. Mieli w sobie pewną naturalną otwartość na drugiego człowieka. Ja byłam pozamykana we wszystkich obszarach.
Decyzja o terapii
Rzeczywiście Marzena postanowiła już nie wracać w rodzinne strony. Praca – najpierw dorywcza, później bardziej stabilna, pozwoliła jej na wynajęcie pokoju, a z czasem małego mieszkania.
– Mogę o sobie powiedzieć, że byłam i jestem osobą bardzo ogarniętą. Myślę, że wśród moich naturalnych cech jest umiejętność zarządzania, logistyka, prognozowanie. Dlatego jestem w miejscu, w jakim jestem. I dlatego poradziłam sobie wyjeżdżając z domu jako nastolatka. To chyba w ogóle w jakiś pokrętny sposób zawdzięczam ojcu. Przez to że pił i w domu wiecznie brakowało pieniędzy, trzeba było po prostu umieć je jakoś zorganizować. A jak nie pieniądze, to przynajmniej te rzeczy, które były potrzebne.
Marzena podkreśla, że duże znaczenie w jej życiu miały nieudane związki. One też były elementem – jak sama mówi – układanki, która doprowadziła ją na terapię.
– Wszyscy faceci, z którymi się spotykałam, byli fantastyczni. Każdy z nich miał jakąś pasję, zainteresowania, był dla mnie dobry. I to sprawiało, że odchodziłam. Nie potrafiłam poradzić sobie w relacji, w której dostawałam uwagę, czułość, miłość. Nie umiejąc tego brać, miałam poczucie, że ich krzywdzę i mniej będzie bolało, gdy odejdę. Jednocześnie spotkałam kilku typów jak mój ojciec, wyczuwałam ich na odległość i – choć takie relacje mnie ciągnęły, zdroworozsądkowo wiedziałam, że nie tędy droga. Strasznie się męczyłam.
Tuż przed trzydziestymi urodzinami Marzeny zmarł jej ojciec. Choć niechętnie, kobieta pojechała w rodzinne strony.
– Poczułam ulgę, że jego już nie ma. Ale powitała mnie też wielka fala smutku na widok mojej mamy. Nie wiedziałyśmy się kilka lat. W tym czasie bardzo się zestarzała, zamknęła w sobie. Nie chciałam się nad nią litować, wolałam szybko spakować walizki i wyjechać, zostawiając ją pod opieką ciotki, jej siostry. Ale to był chyba przysłowiowy gwóźdź do trumny mojego „trzymania się”.
Marzena zgłosiła się do ośrodka leczenia uzależnień, skąd została skierowana na terapię, indywidualną i grupową dla dorosłych dzieci alkoholików.
– Byłam przekonana, że problemem było tylko picie ojca. Okazało się, że alkohol był – może nie najmniejszym, ale na pewno nie jedynym czynnikiem pozostawiającym w moim życiu ślad. Wszystkie zachowania – i ojca i mamy – ich reakcje, brak reakcji, sprawiły, że jestem jaka jestem. Mam sporo emocjonalnych deficytów i niezwykle gruby pancerz, który pozwala mi przetrwać. Ale nie pozwala mi się otworzyć, doświadczać, być tu i teraz.
Dla mnie terapia jest z jednej strony lekcją. Idę na spotkania i przyswajam ogromną dawkę teorii. To jest trochę jak brakujące puzzle. Dzięki niej zaczynam rozumieć pewne powiązania i zależności. Ale jednocześnie jestem z ludźmi, którzy doświadczyli tego, co ja. Mam z nimi milczące porozumienie, to jest wręcz duchowe doświadczenie.
Ale jest też trudnym, cotygodniowym wejrzeniem w głąb siebie i odkopywaniem myśli i refleksji z przeszłości. Niemal za każdym razem szukam wymówki, aby nie iść, aby nie musieć tego robić. A potem cieszę się, że byłam. Bo zrzuciłam kolejny mały kamyczek z kupy gruzu, którym jestem przykryta. I jest mi lżej. I jestem z siebie dumna.
Życzyłabym sobie i częściowo liczę na los, ale jednak w dużej mierze pracuję na to sama, aby odkopać się z tych kamieni. Aby ten pancerz, który mam, nie był już tak szczelny. Abym umiała przyjąć uczucie i dobro, którego na świecie jest bardzo dużo. I wreszcie, moje najodważniejsze marzenie jest takie, abym mogła siedzieć z kawą na wynos na placu zabaw, pilnując swojego malucha.
Fot. Rodolfo Sanches Carvalho, Unsplash.com
Dodaj komentarz