Tak, jestem uzależniona. Tak, chciałabym z tego wyjść. Tak, wierzę, że mi się uda. Nie, jeszcze nie widzę końca drogi, którą zmierzam – mówi o sobie Dagmara. Ma 34 lata, jest szczupłą, wysoką i niezwykle elegancką kobietą na wysokim stanowisku w dużej korporacji. Nie wygląda jak osoba zmagająca się z uzależnieniem.
– Przez wiele lat sama najpierw nie wiedziałam, potem wypierałam istnienie problemu z alkoholem. Jak większość społeczeństwa, albo przynajmniej jak osoby, w których gronie na co dzień się obracam, przed oczami miałam leżącego gdzieś na ławce w parku, brudnego i nieprzytomnego mężczyznę. Gdzie ja, kobieta w szpilkach, na wysokim stanowisku, mogłabym się tak stoczyć? Teraz wstydzę się takiego myślenia, ale w ramach pokuty i żalu mówię głośno o tym, przez co przechodziłam. To mnie uzdrawia – mówi Dagmara.
Dziewczyna z prowincji
– Urodziłam się w małym miasteczku na południu Polski. Widokowo przepiękna okolica. Teraz zresztą dużo chętniej tam wracam. Jestem właściwie o krok od podjęcia decyzji o wyjechaniu z miasta na stałe. Jako dziecko nienawidziłam jednak tego miejsca. Ciągnęło mnie do miasta, do innego życia. Cały czas wydawało mi się, że moje nie ma sensu. Że gdzieś całkiem niedaleko czeka coś lepszego, bardziej wartościowego – opowiada Dagmara.
Kobieta podkreśla, że w jej ocenie do takiego myślenia przyczynili się rodzice. Jej mama co rusz powtarzała jej, że może wszystko, że jest stworzona do wielkich rzeczy i przede wszystkim, że musi. Z kolei ojciec zaznaczał, że to jej fundament i powinna doceniać to, skąd pochodzi. Dagmara czuła ciągłą presję. Że coś musi, powinna. Miała poczucie, że nie ma dla niej przestrzeni, są za to oczekiwania.
– Oczywiście, że lubię swoją pracę i jestem w niej dobra. Ale czy mając taką wiedzę, jak mam teraz, poszłabym tą samą drogą? Pewnie nie. Nigdy nie odpuszczałam. Nie pozwalałam sobie na słabości, a na pewno nie na błędy. Kiedy moje ciało lub umysł domagały się przerwy, chciały zwolnić, nie dawałam im szansy. Zagłuszałam te głosy. Alkohol był najprostszym lekarstwem – wyznaje.
Dagmara podkreśla, że odkryła „magiczną moc alkoholu”, jak tylko wyprowadziła się z domu na studia. Dość szybko przeniosła się z akademika do wynajmowanego z koleżankami mieszkania. Znalazła dorywczą pracę w zawodzie, który chciała wykonywać. Zresztą z firmą związana jest do dziś.
– Poczułam się wolna. Niezależność finansowa sprawiła, że pozwoliłam sobie na odcięcie od rodziców, nie tylko na poziomie fizycznym, ale też w pewnym sensie w sferze myślenia. Zaczęłam więc szaleć i mówić sobie „no wreszcie Daga nic nie musisz, ale wszystko możesz”. Prawda jest jednak taka, że moje zachowania i wypowiadane głośno frazy w swoim przekazie nie różniły się niczym od tego, co wkładała mi przez lata do głowy moja mama.
Przekroczenie granicy
Dagmara o swojej relacji z alkoholem mówi niezwykle delikatnie. Z jej opowieści wynika, że dość powoli przekraczała kolejne granice. Sprawdzała siebie i wygrywała. Sądziła, że nie musi sięgać po kieliszek, że w każdej chwili może przestać, że bez alkoholu da radę.
– Aż kiedyś przyszedł taki dzień, w którym wiedziałam, że rady nie dam. Nie potrzebowałam wypijać „małpki dla kurażu”, ale zaczęłam czekać na te momenty dnia, w których będę mogła poczuć smak trunków. Nigdy nie były to kiepskie wina – zawsze te z górnej półki, jakościowe alkohole. Przecież nie mogłam mieć problemu, jeśli piłam kulturalnie i nie byle co. Za każdym razem jednak usprawiedliwiałam się – przecież jakbym chciała, to bym nie piła, nie wydarzyło się przecież nic złego… i tak dalej. Bo skoro nie ma widocznych szkód, to nie ma problemu, prawda?
W ocenie Dagmary nie wydarzyło się nic szczególnie spektakularnego, nie było wyraźnego dna, od którego mogłaby się odbić. Jak sama podkreśla – żadnego wypadku, straty kogoś bliskiego czy ryzyka utraty pracy.
– Odwiedziłam raz przyjaciółkę ze studiów. Mieszkałyśmy przez jakiś czas w wynajmowanym wspólnie mieszkaniu. A potem nasze drogi się rozeszły. Ona poznała faceta i wyprowadziła się z Polski, ja z kolei postawiłam na pracę. Tak się złożyło, że miałam zaplanowaną delegację w jej nowym mieście, a ona chwilę wcześniej się odezwała. Ta kawa, w pięknej, wiosennej wtedy scenerii, była dla mnie jak cios. Marysia pojawiła się na niej z prześliczną, maleńką córeczką. Piłyśmy kawę, a malutka spała w wózku. Poczułam wtedy, że ja też tak chcę.
Czas na terapię
Dagmara, po powrocie do Polski, postanowiła zgłosić się do psychologa. Jednak wielokrotnie przekładała wizytę. Dziś przyznaje, że hamował ją strach. Przed tym, czego może się o sobie dowiedzieć. I przed tym, że może nawet mimo ciężkiej pracy nie znaleźć się w takiej sytuacji, jak jej była współlokatorka.
– Trwało to ponad pół roku. Dopiero przedświąteczna „korpowigilia”, która dla mnie skończyła się kacem gigantem, przypomniała mi, że chciałam inaczej. Obudziłam się w ponury, deszczowy dzień, sama w pustym mieszkaniu i się rozpłakałam. Płakałam cały dzień i umówiłam wizytę, której nie zamierzałam już odwoływać.
Problem, o jakim Dagmara mówiła terapeucie, był w jej ocenie problemem z pracą. Uważała, że to zbyt wiele godzin spędzanych przy biurku sprawia, że nie daje sobie szansy na szczęście i związek.
– Trudno było mi przyznać, że pracą odwracam uwagę od tego, co tak naprawdę się dzieje. Że „ratuje”, a jednocześnie przede wszystkim powstrzymuje mnie alkohol. Wyszłam od terapeuty zdruzgotana i wściekła. Że mnie przejrzał. Że przecież przez tyle lat udawało mi się wszystko chować, odwracać uwagę i żyć w pięknej bańce.
Dagmara uznała, że terapia nie jest jej potrzebna i na nią nie wróciła przez kolejne trzy miesiące.
– Przetrawiłam słowa terapeuty. I przepiłam je. Chciałam raz, tak klasycznie, na pożegnanie z alkoholem. Trwało to trzy miesiące. Aż wreszcie, na porządnym kacu poszłam do poradni. Przyjęto mnie do grupy. Nie było tam brudnych i niezadbanych stereotypowych pijaków, z którymi nie chciałam mieć nic wspólnego. Były za to matki, żony, ojcowie walczący o dzieci. Poczułam, że przychodzimy wszyscy z tym samym.
Dagmara jest w terapii od 7 miesięcy. Nie pije od trzech. Mówi, że zaliczyła trzy wpadki i to wystarczy.
– Nie umiem powiedzieć, co jest najtrudniejsze. Tych trudności jest wiele, na wielu płaszczyznach. Samo niepicie na służbowych spotkaniach i zmaganie się z pytaniami współpracowników niezwykle wysysa energię. Ale w tym kręgu nie muszę być do końca uczciwa. Źle się z tym czuję wobec siebie, ale czuję jednocześnie, że inaczej się nie da. Pracuję nad tym. I im dłużej walczę, tym bardziej czuję, że nie pasuję do miasta, korporacji, całego tego biegu. Rozumiem też już to, co znaczy powiedzenie, że alkoholizm jest chorobą duszy. Kiedy wyleczę swoją, być może będę się mogła nią podzielić z jakimś małym aniołeczkiem. Ale zanim to się stanie, to jeszcze wiele spraw wymaga wyprostowania.
Poznaj też inne historie wychodzenia z uzależnienia od alkoholu
Fot. Jen Theodore, Unsplash.com
Dodaj komentarz