
– Nie potrafiłam się zatrzymać. Każda chwila ciszy była zaproszeniem do sprawdzenia telefonu. Lubiłam, gdy coś się działo – chociażby tylko na ekranie. Lubiłam być online, widoczna. Tak bardzo bałam się zniknąć, że przestałam zauważać, jak realnie znikam z własnego życia – mówi Julia, 23-letnia studentka, która mierzy się z uzależnieniem od mediów społecznościowych.
Sztuczny świat, który stał się naturalny
Wychowywała się w domu, w którym wygląd, autoprezentacja i estetyka miały ogromne znaczenie. Jej mama była stylistką, pracowała dla wielu modowych tytułów i od kiedy Julia pamięta, wokół królowały światła, kosmetyczki pełne produktów, przymierzane sukienki, lusterka, ujęcia „z profilu” i niekończące się pytania: „W jakim świetle to wygląda najlepiej?”, „Co powinnam pokazać na Insta?”. Julia dorastała wśród tutoriali makijażowych, nagrań z backstage’u sesji zdjęciowych i rozmów o wizerunku.
– Mama była naprawdę świetna w tym, co robiła. Pracowała z ludźmi z telewizji, nagrywała filmy, które potem publikowała w przestrzeni Internetu. Zanim jeszcze było to tak modne i powszechne jak teraz. Dla mnie to było jak bajka. Kolory, zapachy, flesze… Jako dziewczynka chciałam być jak ona. Ale chyba zbyt wcześnie weszłam w świat, który nie miał nic wspólnego z prawdziwością – wspomina Julia.
Już jako 11-latka potrafiła dobrać stylizację na „okazję medialną”, nagrywała dla zabawy własne „Get ready with me”, choć jeszcze nigdzie nie wychodziła. – Pamiętam, jak w podstawówce przyjaciółki pokazywały swoje rysunki albo opowiadały o psach, a ja miałam w telefonie apki do edycji zdjęć i wiedziałam, które światło jest „bardziej instagramowe” – śmieje się gorzko. – Z jednej strony byłam dumna, bo wiedziałam więcej. Z drugiej: już wtedy zaczynałam gubić siebie.
– Często słyszę pytanie „A gdzie był ojciec, dlaczego nic nie zauważył?” To proste – był obok. Ale wiedział, ze to świat mamy i oddał jej odpowiedzialność. Z kolei ona nie miała świadomości, jak to do końca działa. Trochę w myśl zasady „to mogło się udać” i mogłam wyjść bez szwanku. Ale się nie udało.
Zaczęło się jak zabawa
Facebook, Instagram, Snapchat, potem TikTok. Najpierw oglądanie, potem publikowanie. Jeszcze nieśmiało, jeszcze bez większego celu, bardziej z ciekawości. Ale kiedy zaczęły pojawiać się lajki, komentarze, zaproszenia do współpracy – zrobiło się poważniej. – Zaczęłam przywiązywać wagę do tego, jak wyglądam, co mówię, czy pasuję do aktualnych trendów. Wiedziałam, że „dobry wizerunek” może mi otworzyć drzwi. Tak mówili wszyscy dookoła. Bo przecież w takim środowisku dorastałam i w takim się wychowałam. Mówili, że trzeba działać, promować się, budować markę osobistą. A ja przecież miałam coś do pokazania. Co? Teraz myślę, że niewiele. Wtedy wydawało mi się, że pokazywanie jak dobrać ciuchy z nastoletniej szafy czy zrobić modny makijaż są hitami – opowiada Julia.
Ale znajomi podkreślali co i rusz, że jednak ma co pokazywać – była kreatywna, bystra, elokwentna. I jak podkreśla Julia, wtedy właśnie coraz częściej zaczynała myśleć o sobie nie w kategorii „jestem”, tylko „jak wyglądam” i „jak mnie widzą”.
– Najpierw to była pasja, ale potem to już była presja. Wstawanie rano i od razu przeglądanie statystyk, zdjęć innych. Przed snem scrollowanie TikToka, nawet gdy ledwo trzymałam telefon w ręce. W nocy budziłam się i sprawdzałam powiadomienia. Kiedyś myślałam, że to po prostu intensywne zainteresowanie. Teraz wiem, że byłam uzależniona.
Ciało bez duszy
– Gdy ktoś pytał, jak się czuję, odpowiadałam automatycznie: „spoko”. A tak naprawdę nie czułam nic. Byłam zmęczona, ale nie dawałam sobie prawa do odpoczynku. Codziennie musiałam coś „wrzucić”, coś pokazać, coś udowodnić. Bo jeśli nic się nie wydarzyło online – to jakby nie wydarzyło się wcale – wspomina Julia. – Coraz częściej czułam się też po prostu… nieobecna. Ciało było, ale duszy jakby nie było.
Wyniki w szkole zaczęły się pogarszać, jednak finalnie dopaminowe wsparcie pomogło Julii zdać maturę i dostać się na wymarzone studia. Na których z czasem przestała się czuć sobą. Nie dlatego, że nie radziła sobie z materiałem, wręcz przeciwnie. Uchodziła za osobę ogarniętą, poukładaną, nawet pomocną. Ale wewnętrznie gasła. Wykłady ją przytłaczały, nie dlatego, że były zbyt trudne, tylko dlatego, że nie była w stanie się skupić. Każda minuta bez sprawdzania telefonu wydawała się stracona. – Były zajęcia, na których byłam fizycznie, ale psychicznie totalnie nieobecna. Miałam wrażenie, że jestem jak duch, który tylko siedzi i klika – wspomina.
Zaczęły się bóle głowy, zawroty, rozdrażnienie, trudności ze snem. Czasem miewała napady paniki – uczucie, że zaraz umrze, choć wszystko „było dobrze”. Zaczęła unikać realnych spotkań, tłumacząc się zmęczeniem albo nauką. Tak naprawdę bała się konfrontacji – nie tylko z innymi, ale i z samą sobą.
– Nie umiałam być sama. A raczej: nie umiałam być sama ze sobą. W ciszy czułam się przerażona. Bez ekranu, bez bodźców, bez potwierdzenia, że istnieję. To było jak uzależnienie od bycia widzianą – przyznaje.
Moment przełomu? Niepozorny i bolesny
Nie było spektakularnego dna. Nie wyrzucili jej ze szkoły, nie wylądowała w szpitalu. Momentem przełomowym była sytuacja, kiedy podczas zajęć na uczelni wykładowca poprosił, żeby wszyscy wyłączyli telefony na 30 minut. Julia wpadła w panikę. – Poczułam, jakby ktoś mi zabrał dostęp do tlenu. Zaczęłam się pocić, serce waliło jak szalone. Nie byłam w stanie się skupić, ręce mi drżały. Wyszłam z sali. Powiedziałam, że źle się czuję. I wtedy pomyślałam: coś tu jest bardzo nie tak.
Zgłosiła się na pierwsze spotkanie z terapeutą. – Nie powiedziałam od razu, że chodzi o media społecznościowe. Mówiłam o lęku, bezsenności, rozkojarzeniu. Ale już wtedy wiedziałam. I terapeuta też wiedział. Spytał: „Co robisz, kiedy się boisz?”. A ja odpowiedziałam: „Sięgam po telefon”.
Terapia: lustro i latarka
Pierwsze spotkania były trudne. – Zderzenie z prawdą boli. Ale jeszcze bardziej boli to, co się za tą prawdą kryje. W moim przypadku była to samotność, brak poczucia własnej wartości i ciągła potrzeba bycia wystarczającą. Dla kogoś. Dla wszystkich. Tylko nie dla siebie – opowiada Julia.
Na terapii nauczyła się rozpoznawać mechanizmy, które pchały ją do scrollowania, publikowania, porównywania. – To nie chodziło o to, że lubię TikToka. Chodziło o to, że bałam się zniknąć. Bałam się, że jeśli nie będę widoczna, to nikt mnie nie zauważy – mówi.
Zaczęła wprowadzać drobne zmiany: dzień bez telefonu, ustawienie limitu aplikacji, wyciszenie powiadomień. Prowadziła dziennik emocji. Zaczęła też zadawać sobie pytania: Dlaczego to publikuję? Co czuję, kiedy nikt nie reaguje? Komu chcę coś udowodnić?
Bycie widzialną – ale prawdziwie
– Ludzie pytają, czy „rzuciłam social media”. Nie. Wciąż mam konto. Ale to ja decyduję, kiedy wchodzę. Nie telefon. Zresztą jednym z większych przełomów mojego powrotu do zdrowia była wymiana smartfona na bardziej tradycyjny moment, bez dostępu do sieci. Taki telefon dla seniorów, do dzwonienia.
Zaczęłam inaczej spędzać czas. Znów czytam, wróciłam do tańca, którego nie ćwiczyłam od liceum. Zaczęłam pić kawę bez robienia zdjęcia, spotykać się z ludźmi bez pokazywania tego światu i płakać, gdy czuję smutek – nie nagrywać stories o „trudnym dniu” – mówi Julia.
Dodaje też, że droga do odzyskiwania siebie nie jest liniowa. – Mam gorsze dni. Mam pokusy. Ale wiem, jak się zatrzymać. Nauczyłam się łapać momenty, w których ekran staje się ucieczką. To ogromna zmiana. Bo wcześniej nie wiedziałam, że uciekam.
Dziś Julia mówi o sobie, że nadal się uczy, bywa jej niezwykle ciężko, ale już nie potrzebuje potwierdzenia z zewnątrz, by czuć, że jest coś warta. Bywa, bo na co dzień podkreśla, że czuje się lekka i wolna. – Jeśli ktoś ma poczucie, że jego telefon przejął kontrolę, że emocje są uzależnione od reakcji innych – chcę powiedzieć: to się da zatrzymać. Nie od razu, nie łatwo, ale się da.
Mogą Cię zainteresować:

“Dobre nawyki, drobne rytuały potrafią działać jak bufor, który chroni przed powrotem do nałogu”

Dodaj komentarz