Alicję poznaliśmy w jednej z placówek odwykowych, która zajmuje się również problemami osób DDA. Wychowała się w rodzinie, w której ojciec nadużywał alkoholu. Poznajcie jej historię pełną nie tylko cierpienia, ale także wzruszeń, pogoni za odnalezieniem samej siebie. Historia jej dzieciństwa podkreśla jej wewnętrzną siłę i ogromną chęć przetrwania. Poznajcie Alicję.
Redakcja: Alicjo, opowiedz nam proszę o sobie.
Alicja: Mam 30 lat, jestem programistką. Od kilku lat jestem w stałym związku, planujemy w najbliższym roku ślub. Nie mam dzieci, za to jestem posiadaczką trzech uroczych kotów – Felka, Miszy i Szpinaka. Żyje mi się dobrze, bezpiecznie.
Zawsze tak było, że czułaś się bezpiecznie?
*śmieję się* nie no… ciężko mówić o poczuciu bezpieczeństwa, które słyszało się tylko z książek, opowieści. Słowo enigmatyczne, stan kompletnie nieznany dla mnie w tamtym czasie. Mój dom rodzinny był miejscem, w którym czułam się zdecydowanie zagrożona. To jak życie na wojnie. Nie przesadzam z tym porównaniem, tak było – cholernie ciężko. Nigdy nie było wiadomo, czy coś wybuchnie, czy coś się zniszczy, a najważniejsze – czy tego dnia ktoś po prostu nie zginie, nie umrze z rąk pijanego ojca.
Jaki był twój ojciec?
To zależy. Do tej pory mam jego niespójny obraz przed oczami. Na pewno był bardzo pogubionym, chorym człowiekiem – teraz to wiem. Kiedyś patrzyłam na niego jak na potwora, który zniszczył życie zarówno mi, mojej matce jak i mojej siostrze.
Gdy ojciec był trzeźwy był kompletnie obojętny, nieobecny. Nie interesowało go to, co się z nami dzieje, zamykał się w swoim pokoju i oglądał telewizję. Czasem, coś krzyknął, żeby przynieść mu jakąś herbatę czy kanapki… Oczywiście niosłyśmy z Anką, ustalając nerwowo, która z nas do niego pójdzie. Gdy matka była w pracy, służenie ojcu spadało na nas – na mnie i siostrę. Tak nasza rodzinna ,,norma’’ – król i podwładne. To była ta lepsza wersja ojca. Ojciec, gdy pił, zachowywał się jak potwór. Często z matką uciekałyśmy z rodzinnego domu, stawał się wtedy nieobliczalny. Latał z nożami mówiąc, że nas pozabija. Prawie udusił matkę na moich oczach.
Matka zadzwoniła wtedy na policję?
Absolutnie! Wtedy wydałoby się w jakim domu żyjemy. Wszystko było owiane tajemnicą, nikt nie mógł się dowiedzieć, jak w domu jest źle, chociaż wszyscy widzieli i słyszeli. Znieczulica! Do tej pory mam żal do sąsiadów, że nikt wtedy nie zareagował! Dorośli są odpowiedzialni za siebie, ale my byliśmy dziećmi, potrzebowaliśmy pomocy! Ta sytuacja życiowa nauczyła mnie alarmować i być wrażliwą na krzywdę innych. Moja matka, współuzależniona, nie ochroniła siebie, nie potrafiła tym bardziej ochronić swoich dzieci. Nawet gdy ojciec rzucił się na nią z reklamówką foliową i odciął jej chwilowo dostęp do tlenu, ta leżała na ziemi ledwo łapiąc oddech… Po chwili powiedziała ,,nie dzwońcie dziewczyny tylko na policję’’. To cud, że my jeszcze żyjemy.
Nikt nie zaalarmował odpowiednich służb?
Nie, niestety. To były lata 90’. Mam wrażenie, że większość moich kolegów i koleżanek z podwórka miała piekło w domach. Może to było takie osiedle po prostu. Mój ojciec pracował jako elektryk, matka była pielęgniarką. Ojciec pił nawet w pracy. Pamiętam, że pewnego, wakacyjnego, dnia ojciec zaprosił swojego kierownika na dokończenie butelki. Ojciec przy tym człowieku upadlał nas niesamowicie. Kazał nam na zawołanie tańczyć, robić szpagaty, fikołki…Taki darmowy, domowy cyrk. Ten człowiek po wszystkim uznał, że mój ojciec to dopiero cudowny człowiek, bo potrafił tak zdyscyplinować młode dziewczęta. Złoszczę się na samo wspomnienie. *zaciska chwilowo zęby i oczy*
Jaka była matka?
Zależna. Tak bardzo zależna, że w tym związku zgubiła kompletnie siebie. Zapomniała o tym co lubi, co sprawia jej przyjemność. Jej koncentracja była wyłącznie na ojcu, to on był najważniejszy. Po latach to do niej mam ogromny żal. Nie uchroniła nas, nic nie zrobiła w celu polepszenia naszej sytuacji. Matka pracowała, więc poradziłaby sobie finansowo bez niego. Zarabiała chwilami nawet więcej.
Prosiłyśmy z siostrą, żeby zostawiła ojca, obiecywałyśmy że pomożemy jej we wszystkim. Pamiętam, że obrażała się wtedy na nas, rzucając chłodno, że jesteśmy niewdzięczne. Ojciec przecież dał nam życie i wychowywał. Mam wrażenie, że żyłyśmy z matką w jakieś alternatywnej rzeczywistości. To co ona postrzegała jako dar i powód do wdzięczności, ja odbierałam jako najgorsze okrucieństwo.
Jak wygląda twoja obecna relacja z rodzicami?
Ojciec nie żyje, dostał udaru gdy miałam 14 lat. Gdy skończyłam liceum wyprowadziłam się o matki. Po śmierci tatuś przestał być domowym katem, a matka z roli ofiary stała się sprawcą. Lała nas za każde spóźnienie, nie wykonanie jej poleceń. To było trudne. W dniu śmierci ojca cieszyłam się jak dziecko, że teraz nadejdzie spokojny czas – myliłam się. Matka wpadła w rozpacz, nawet miała depresję. *śmieje się*. Naprawdę ciężko mi to przyjąć, że matka zaczęła się czuć gorzej w momencie kiedy przestała być bita. Moja terapeutka próbowała mi tłumaczyć na czym polega współuzależnienie, ale nadal to wydaje się dla mnie abstrakcyjne.
Czy dostrzegasz wpływ trudnego dzieciństwa na swoje obecne życie?
Niestety tak. Kiedyś uważałam, że muszę być zawsze silna. Wpadłam we własną pułapkę myślenia, bo przecież tak się nie da. Bycie słabą kojarzyło mi się z matką, a ja sobie na to nie mogłam pozwolić. Wybrałam branżę IT, w której mało mówi się o emocjach. O to mi chodziło! Większość rzeczy trzeba robić ASAP (_as fast as possible_), a wtedy nie ma czasu na użalanie się nad sobą i emocjonalny ekshibicjonizm. Właściwie to największe pokłosie dzieciństwa dostrzegłam, gdy poznałam Maćka.
Opowiesz o tym?
Całe życie miałam trudności w relacjach z innymi ludźmi. Zawsze mi było bliżej do chłopaków, bo oni zazwyczaj wydawali się mniej wylewni w uczuciach. Już jako dziecko śmiałam się z innymi, gdy nasz kolega potłukł kolano. Chciało mu się płakać, ale przestał zaraz po tym, jak nazwalam go beksą! Tak jak już wspomniałam, łzy to słabość, uczucia to słabość, a pokazywanie ich to słabość do kwadratu. Trwałam w takich przekonaniach i nie dopuszczałam opcji, że można żyć inaczej.
Maciej też jest z branży IT, gdy poszliśmy na pierwszą randkę myślałam, że będziemy mówić o pracy i swoich sukcesach, ewentualnie po wszystkim miałam wizję pójścia z nim do łóżka. Owszem, mówiliśmy, ale on oczekiwał ode mnie czegoś więcej. Emocji.
Na początku myślałam, że to jakiś kosmita. Nie rozumiałam czego on ode mnie oczekuje, wydawało mi się, że skoro czasem się denerwuję i wybucham to wszystko ze mną ok. Zadawał mi abstrakcyjne pytania, na które myślałam, że odpowiedź znam. Zaczynał dzień od pytania jak się czuję. Na to pytanie znałam tylko odpowiedź w postaci dwóch wariantów – ,,dobrze’’, albo ,,źle’’. On dociekał, dopytując: ,,Alicja! Dobrze, czyli jak?’’. Denerwował mnie i intrygował, jednocześnie, zmuszał do myślenia.
W czasie kiedy nasze randkowanie przerodziło się w związek moja mama zachorowała. Oczekiwała ode mnie pomocy. Opiekując się nią czułam, że robię coś wbrew sobie. Racjonalizowałam sobie to, że przecież jestem jej córką, powinnam! Moje ciało somatyzowało coraz bardziej, wewnętrzna złość odbijała się na relacji z Maćkiem. Któregoś wieczoru zasugerował mi, że powinnam udać się na terapię mówiąc, że on już był i mu pomogła. Po tych słowach znowu w głowie miałam tylko jedno: terapia to słabość, łzy to słabość, uczucia to słabość, a pokazywanie ich to słabość do kwadratu.
Jak to się stało, że jednak rozpoczęłaś proces terapeutyczny?
Coraz bardziej zaczęłam się w tym wszystkim gubić, zachorowałam na depresję. Psychiatra polecił terapię. Uznałam wtedy, że skoro to kolejna osoba, która mi to zaleca to powinnam spróbować. Tytuł specjalisty w jakiejś dziedzinie zawsze budził we mnie szacunek i pokorę. Nie żałuję, chociaż bywa bardzo ciężko. Mój proces terapeutyczny to balansowanie między bólem i ulgą. Bólem bo coś odkrywam, dokopuje się do czegoś, co ukrywałam i wypierałam przez lata. Wzięłam na kolana swoje wewnętrzne dziecko, tuliłam samą siebie, to było niezwykłe. Mała ja, bezbronna Alusia! Pozwoliłam tej małej dziewczynce na uczucia, że może być słaba, że może płakać. Oj, płakałam długo… *wzrusza się* Teraz płaczę na przykład ze wzruszenia, że udało mi się, że przeżyłam ten cały koszmar nazywany dzieciństwem… żyje mi się po prostu lepiej, choć wiem, że odkrywanie siebie to niekończący się proces. Życie jest dobre.
Dziękujemy Alicjo, że podzieliłaś się z nami swoją historią.