– Nie ma dnia, żebym nie zastanawiała się „dlaczego”. Żyję, funkcjonuję, czasem nawet odczuwam radość, ale wciąż nie mogę zrozumieć i to nie daje mi spokoju – tak rzeczywistość, w której żyje, opisuje Kamila. Choć ze swoim pijącym partnerem rozstała się 5 lat temu, wciąż uczęszcza na terapię.
Historia znajomości Kamili i Bartka brzmi trochę jak w komedii romantycznej. Pracowali w jednej korporacji i znali się z widzenia. Pewnego, deszczowego dnia jej zepsuły się wycieraczki w samochodzie. Gdy zatrzymała się na poboczu, on akurat przejeżdżał. Zaoferował pomoc.
– Dziś, jak wspominam początki naszego związku, to w oczach mam łzy. To była totalna sielanka. Każde z nas miało swoje mieszkanie, spędzaliśmy w nich czas na zmianę. Wspólne wieczory, wyjścia, wakacje. Alkohol? No pewnie, że piliśmy. Ale było to romantyczne. Wino na tarasie, piwo na pikniku po wycieczce rowerowej. Serialowo-instagramowa para.
Dziś Kamila podkreśla, że relacja Bartka z alkoholem nie była zdrowa, ale wtedy tego nie widziała.
– W moim otoczeniu nie było osób z problemem alkoholowym. W ogóle nie widziałam problemu uzależnień, choć teraz mam wrażenie, że otaczają mnie, że prawie wszyscy mają jakieś problemy. Mam poczucie, że wpadam w paranoję, dlatego wciąż jestem w terapii. Ale wtedy byłam totalnie ślepa. W mojej rodzinie takie historie się nie działy. Wiem z opowieści babci, że dziadek nadużywał trunków, ale zmarł zanim pojawiłam się na świecie.
Po dwóch latach znajomości Kamila została żoną Bartka. Ślub był cichy, skromny, niewielki. Z jednej strony, bo tak chcieli, a z drugiej – mówili, że tak chcieli.
– Bartek nie miał potrzeby dbania o relacje w rodzinie. Przeciwnie, kiedy tylko mógł unikał spotkań, rozmów, starał się mnie odciągać szukając – czasem bardzo atrakcyjnych – alternatywnych rozrywek. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam od rodziców, że niepokoi ich to, co widzą z boku. Ja broniłam Bartka, mówiąc o jego introwertycznym usposobieniu. Stałam murem za rodziną. Jeździłam sama, wiecznie tłumacząc go nawałem pracy. Zaczęłam kłamać w imię świętego spokoju. A potem sama w te kłamstwa chciałam uwierzyć.
Kamila zaczęła dostrzegać problem, gdy na świecie pojawił się ich synek.
– Całą ciążę spędziłam sama. Nie dostałam wsparcia, którego potrzebowałam. Na szczęście medycznie wszystko przebiegło bez zarzutu, ja też czułam się ok, więc rysowałam obrazek chillujacej się przyszłej mamy i zapracowanego ojca. A w środku krzyczałam z bezsilności. Alkohol nie dominował wtedy jeszcze, ale dostrzegałam inne, niepokojące zachowania – wieczne poirytowanie, pretensje, szantaż, stawianie mnie w sytuacjach bez wyjścia, bo wówczas nie mogłabym chronić wizerunku. Czułam się jak w pułapce.
Kiedy na świecie pojawił się nasz synek, wiele osób straszyło kobietę kryzysem związku. Ale jak opowiada, ku jej zaskoczeniu, między nią a mężem poprawiło się.
– Bartek znalazł w sobie jakieś pokłady czułości, z których dawno nie korzystał. Przez chwilę było tak, jak na początku związku. Ale nie trwało to długo. Dość szybko wszystko wróciło do normy i zaczęło się toczyć w dół. Widziałam problemy w pracy, częstsze sięganie po alkohol, żeby odreagować. Coraz więcej cichych dni, wytykania mi błędów, ostrzejszy seks. A na zewnątrz wzorowy mąż i ojciec.
Kamila przyznaje, że zgłosiła się do pobliskiej poradni psychologicznej po pomoc przekonana, że ma do czynienia z przemocą psychiczną. Alkohol był tylko jakimś dodatkiem do całości. Umniejszała jego roli i ilości.
– Nie wiem, czy to był pierwszy krok w stronę terapii, ale na pewno bardzo odważny. Bałam się straszliwie, że to się wyda. Ale szybko się wycofałam, gdy okazało się, że jestem w drugiej ciąży.
Powołanie na świat córki nie było planem, ale kobieta podkreśla, że liczyła na wzmocnienie w ten sposób związku. Bartek reagował milczeniem. Jak sama mówi – krzywdził ją ciszą.
– Pod koniec ciąży stracił pracę i wtedy zaczął się dramat. Pretensje, obwinianie, krzyki. I picie. Codziennie. Do upadłego. Znów wzięłam to na siebie – bo przecież stracił pracę, załamany, musi odreagować. W domu nie jest idealnie, daleko mi do doskonałej żony, ale jednak małe dziecko i ciąża dawały mi w kość. Czułam się winna.
Bartek nie mógł znaleźć pracy w mieście. Coraz częściej wyjeżdżał na „dorywcze fuchy”, z których wcale nie przywoził pieniędzy. W domu zjawiał się w przelocie, na chwilę, z pretensjami. Samotna codzienność z dwójką dzieci i ukrywanie prawdy w końcu doprowadziły Kamilę do gabinetu terapeutycznego.
– Wróciłam z podkulonym ogonem, dzieckiem na rowerku biegowym, a drugim w nosidle i powiedziałam, że szukam pomocy dla męża. Dostałam w zamian paczkę chusteczek i logistyczna pomoc przy dzieciach, żeby móc uczestniczyć w zajęciach. Chowałam się przed Bartkiem, nie wiedział, że chodzę na terapię.
Kamila opowiada, że uczuciem, które jej wtedy towarzyszyło, i z resztą towarzyszy do dziś jest wstyd i poczucie porażki.
– Bardzo wstydziłam się, że jak powiem głośno, z czym się mierzę, to zostanę oceniona. Że najbliżsi będą analizować moje zachowanie i widzieć moje błędy. Nie czułam się na tyle silna, by o siebie zadbać. Ale kiedy Bartek zaczął wrzeszczeć na dzieci, odezwała się we mnie schowana głęboko lwica walcząca o potomstwo. Choć dzisiaj widzę, że zalękniona lwica. Po prostu uciekłam. Spakowałam siebie i maluchy i wyjechałam do rodziców. Mają spory dom, więc znalazło się dla nas miejsce. Rodzina zrozumiała, dała wsparcie, pomogła logistycznie i prawnie. Celowo mówię rodzina – mój brat i kuzynostwo. Tata przemilczał, mama – jak podejrzewałam – oceniła.
Kamila zaczęła wówczas uczestniczyć w terapii – spotykała się indywidualnie z psychologiem, z czasem także zaczęła brać udział w spotkaniach grupowych.
– Najwięcej kosztowało mnie, żeby się przemóc i powiedzieć o tym, co czuję. Wydawało mi się, że zostanę oceniona i potraktowana jako ta słaba, która sobie nie poradziła. A w ogóle to przecież jestem młoda i powinnam być dzielna. I muszę ponosić konsekwencje swoich decyzji. Słowa „powinnam” i „muszę” tak mocno siedziały mi w głowie, że minęło trochę czasu nim w ogóle odezwałam się na forum. Ale wreszcie przemogłam się i to dało mi wielką ulgę. Zrozumiałam, że wiele nas dzieli, ale w gruncie rzeczy wszyscy mamy za sobą tę samą historię. Albo przynajmniej te same emocje. Poczułam, że jestem tu bezpieczna, że grupa mnie potrzyma za rękę. Nabrałam sił, by zadbać o siebie.
Kiedy Kamila złożyła do sądu pozew rozwodowy, Bartek zniknął. Mieszkanie opustoszało, telefon jest głuchy, po jej mężu nie ma śladu.
– Nie mogłam wrócić do domu, nie chciałam też zostawać u rodziców, więc z pomocą przyjaciół początkowo wynajęłam, a finalnie sprzedałam mieszkanie, które na szczęście było moje, a nie nasze. Ponieważ wciąż nie mamy rozwodu, wynajmuje z maluchami niewielkie M na drugim końcu miasta i staram się stanąć na nogi. Tak – wciąż staram się stanąć. Oczywiście pracuję, dzieci są w placówkach, grafik pęka w szwach i logistyka bywa wyzwaniem – tak, daję radę, ale wciąż nie czuję spokoju.
Kamila wciąż jest w terapii. Podkreśla, że bez tego zupełnie nie dałaby rady funkcjonować. Zarówno wsparcie grupy, jak i indywidualne rozmowy z terapeutą prowadzącym są jej punktami zaczepienia w każdym tygodniu.
– We wtorki mam grupę dla osób współuzależnionych i jest to święty i nienaruszalny plan tygodnia. Z terapeutką spotykam się zazwyczaj w czwartki lub w piątki. Te rozmowy ładują mi baterie na weekend. Na ten czas dzieciakami zajmują się moje przyjaciółki. Czasem mój brat. Gdyby nie ci wszyscy dobrzy ludzie nie sądzę, żebym odkopała się chociaż z wierzchniej warstwy tego wszystkiego… Czasem udaje mi się gdzieś wyjść – do kina albo na kolację. Czuję wtedy ogromne wyrzuty sumienia i nie mogę się ich pozbyć. Finał jest taki, że raczej unikam – nazwijmy to – przyjemności, żeby nie musieć dźwigać kolejnego problemu. Bo to dla mnie na tym etapie problem. Wiem już w teorii wiele, ale myślę, że proces wyjścia z bagna będzie trwał jeszcze jakiś czas.
Bartek zniknął z życia rodziny 5 lat temu. Nie ma żadnego kontaktu z żoną, sprawy sądowe stanęły w miejscu.
– Jestem zawiedziona tym, że nic się nie da. I załamana postawą Bartka. Kompletnie nie mogę zrozumieć, jak można tak się zachować. A jednocześnie cały czas włącza mi się myślenie, że może jemu jest trudno wrócić, że może się wstydzi. Tak, bronię go, usprawiedliwiam, szukam jakiegokolwiek punktu zaczepienia, który może pomoże mi odnaleźć spokój. Gdybym miała opisać swój stan tu i teraz? Jestem zmęczona. Potwornie zmęczona – zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. I staję się coraz bardziej zamknięta – na pomoc, relacje, rozrywkę. Przygasam, a przy życiu trzymają mnie maluchy, które już w sumie nie są takie małe. Wiem, że zrobiłam dobrze dla nich. Czasem rozmyślam, jak bardzo wyjdą z tego pokiereszowane – bo że wyjdą, nie mam wątpliwości. Za to mam wątpliwości, czy dobrze, że odeszłam. Może dało się coś jeszcze zrobić? Może ta cisza to kara? Może kiedyś zaznam spokoju…
Fot. Fotolia