Znaj ryzyko - kampania społeczna

StygmatyzacjaCzy używanie określeń typu „ćpun” można zrównać z nazywaniem osoby chorej na gruźlicę „gruźlikiem”? Czy sama rezygnacja z języka uznawanego za stygmatyzujący przynosi korzyści w terapii? Jakie zmiany idą za zrezygnowaniem ze słowa „alkoholik”? O stygmatyzacji za pomocą języka rozmawiamy z Anną Bakułą, terapeutką uzależnień, kierowniczką szkoły dla terapeutów uzależnień CARE Brok.

Redakcja: Jak zaczęły się zmiany w słowniku terapeutów w Polsce? Czy to wciąż nowość, gdy mówi pani terapeutom, że słowo „alkoholik” jest nieprofesjonalne? W powszechnym języku sformułowanie to jest nadal bardzo żywe.

Anna Bakuła: Szkołę terapeutów zaczęłam prowadzić w 2007 roku, a wcześniej pracowałam w Instytucie Psychiatrii i Neurologii i już wtedy mówiło się o stygmatyzacji pacjentów za pomocą używanego przez nas języka, typu „schizofrenik”. Już wtedy dostrzegano, jak wiele szkód wyrządza szufladkowanie ludzi i sprowadzanie ich tożsamości do poziomu choroby. Takiego myślenia uczyłam się od profesora Andrzeja Jakubika, profesora Henryka Dąbrowskiego i wielu innych. Kiedy zaczęłam uczyć w szkole, było to naturalne, że te myśli poniosłam dalej.

Z każdym rokiem, zespół terapeutów, którzy wyznawali humanistyczne wartości propagowane w psychoterapii przez Carla Rogersa w podejściu do pacjentów, był coraz większy i w różnych miejscach w Polsce terapeuci przestawali używać takiego nazewnictwa. Jednak szło to bardzo ciężko. Dlaczego? Bo za tą jedną zmianą – zmianą języka – idą kolejne, znacznie trudniejsze.

Jakie?
Język diagnozy psychoterapii jest wyznacznikiem postaw wobec pacjenta, a postawy uwidaczniają się nie tylko w myśleniu o pacjencie, ale i zachowaniu wobec niego, czyli w tym, jak jest on traktowany.

Jeśli zmienia się myślenie o pacjencie jako o „ćpunie”, „alkoholiku”, zmienia się też podejście do pacjenta. Wrzucanie pacjentów do pudełka z napisem „alkoholicy” daje szereg odpowiedzi i gotowych metod. Alkoholika można mocno konfrontować, pokazując mu, jakim jest niegodnym zaufania człowiekiem, jakim jest manipulatorem i krzywdzicielem, można wyrzucić z terapii za załamanie abstynencji. Natomiast odrzucenie etykiet sprawia, że takie drastyczne narzędzia znikają i za każdym razem musimy zastanowić się, co zadziała w danym przypadku. Mam tu na myśli indywidualne podejście do pacjenta, terapię robioną z pacjentem, dla pacjenta, a nie na nim. Mam na myśli równą relację, inną niż dotychczas rolę terapeuty, który przestaje być w relacji wybawcą, panem, który wybiera pacjentowi cel i mówi mu, co dla niego będzie najlepsze. Trzeba szanować jego wybory, nie można karać za objawy uzależnienia.

To podejście wiąże się bezpośrednio z coraz popularniejszymi, choć w Polsce wciąż kontrowersyjnymi, programami redukcji szkód oraz ograniczenia picia. Do programów ograniczania picia przekonują się kolejne placówki leczenia uzależnień, a za tym – podążając tym tokiem myślenia o uzależnieniu – powinny iść też zmiany w nazewnictwie. W amerykańskim DSM-V są zaburzenia związane z przyjmowaniem substancji o różnym nasileniu. Oficjalnie nie mówi się już o chorobie, więc przestańmy używać tych określeń. Zresztą diagnoza nie jest wyrokiem, a objawy mogą się zmniejszyć, minąć całkowicie. Słowo „alkoholik” niestety dosłownie „przyspawane” jest do niektórych i zarówno terapeuci, jak i pacjenci nie wyobrażają sobie bez niego dobrego życia.

Ja się zawsze zastanawiam, co poszło nie tak w terapii uzależnienia, w trzeźwieniu przy pomocy Grupy AA albo samoistnym, że człowiek potrzebuje nosić na sobie ten stygmat „alkoholika” przez kolejne 20 lat? Dlaczego nadal, pomimo utrzymywania abstynencji, potrzebny mu jest straszak, czy aby na pewno zaszła zmiana jakości jego życia, czy tylko ukrycie się w sztywnym schemacie? Dlaczego społeczeństwo, niektórzy terapeuci, ale i on sam chcą nazywać go nadal alkoholikiem? Czy ktoś, kto chorował na gruźlicę i od 20 lat jest zdrowy, nadal jest gruźlikiem?

Różnica, zdaje się, polega na tym, że gruźlicę można całkowicie wyleczyć, a o uzależnieniach myśli się w ten sposób, że owszem, można z nich wyjść, ale nałóg zostaje w człowieku na zawsze.
To też jest element przestarzałego podejścia. Proszę sobie wyobrazić, co czuje osoba, która lata temu nałogowo nadużywała alkoholu, ale ten etap życia ma dawno za sobą i teraz żyje zupełnie inaczej. Czy to uczciwe wciąż nazywać taką osobę „alkoholikiem”? To przekonanie, że uzależnionym jest się do końca życia, wzięło się z teorii W. Jellinka sprzed kilkudziesięciu lat, która mówi, że uzależnienie jest chorobą postępującą, przewlekłą i śmiertelną. Że jedyną drogą, aby przeżyć, jest całkowita abstynencja. Współczesne badania wskazują, że jest inaczej. Osoby, u których zdiagnozowano uzależnienie, mogą wrócić do picia kontrolowanego. Oczywiście nie wszystkie, dotyczy to osób lżej uzależnionych, ale tego typu przypadki obalają wcześniej przytoczoną teorię. Czy zatem osoby takie nadal są „alkoholikami”?

Czy od zmiany języka można zacząć zmiany podejścia do leczenia?
Zdecydowanie. Uczniowie szkoły, którą prowadzę, wracają i mówią wprost, że to działa. Kiedy zmieniamy język, sporo zmienia się samoistnie. To podobny mechanizm do tego, który obserwuje się w edukacji. Liczne eksperymenty i badania pokazały, że to, w jaki sposób nauczyciele zwracają się do dzieci – czy mówią językiem wspierającym, bez epitetów i określeń w stylu „leń”, „bałaganiarz” i tak dalej – bezpośrednio wpływa na ich wyniki w nauce. Są wyższe, bo dzieci czują się dobrze, wierzą w siebie i robią postępy.

„Dzieci uczą się od tych, których lubią”.
Tak jest. Lubią, nie boją się, szanują i czują się szanowane. Taka relacja jest możliwa tylko bez oceniania i wartościowania. Ten sam mechanizm dotyczy relacji terapeuty z pacjentem – indywidualne podejście do pacjenta i jego problemów to tak naprawdę po prostu uważne słuchanie go w celu jak najlepszego zrozumienia. Znów – etykietowanie typu „jesteś alkoholikiem” stoi w opozycji.

O relacji z pacjentem uczył nas-terapeutów uzależnień już wiele lat temu prof. Czesław Czabała. Mówił, że relacja leczy. Terapeuta powinien być towarzyszem dla pacjenta, powinien współpracować, a nie być ponad nim. Określanie pacjentów „alkoholikami” sprawia, że relacja staje się nierówna i to nawet nie dlatego, że słowo „alkoholik” źle się kojarzy, lecz dlatego, że sprowadzamy szereg ich cech i problemów do jednego – do bycia alkoholikiem. Nie wyrażamy w ten sposób szacunku ani do człowieka, ani do psychoterapii.

Proszę też spojrzeć na to szerzej: żaden człowiek tak naprawdę nie lubi być oceniany jednym słowem. Nawet dzieciom zwracamy na to uwagę. Uczymy najmłodszych, by nie mówiły o koledze, że jest beksa czy smutas, tylko że płacze, jest smutny. Bo to „przezwiska”. Nawet pochwały sformułowane w ten sposób zdradzają przedmiotowe traktowanie człowieka.

Pamiętam, jak mnie uderzyło określenie „ciężarówka”, gdy byłam w ciąży. Usłyszałam to od położnych pracujących w szpitalu. Choć w byciu w ciąży przecież nie ma nic złego czy wstydliwego.
Właśnie! Każdy, kto idzie do lekarza, oczekuje, że będzie dobrze potraktowany, a z jakiegoś powodu osoby z problemami psychiatrycznymi na poziomie języka wciąż traktowane są jak „świry”, „wariaci”. Tymczasem traktowanie pacjenta z szacunkiem sprawia, że terapia jest łatwiejsza, bo mniejszy jest jego opór przed zmianą, przed tym, że w ogóle przyjdzie do lekarza. Tym, co osoby uzależnione powstrzymuje od udania się po pomoc, jest właśnie nazewnictwo i o tym wiemy z badań.

Popatrzmy ze zrozumieniem i współczuciem na człowieka, który cierpi, który przez lata pił i jednak ma sporo na sumieniu. Zawodził sam siebie i krzywdził bliskich. Czy etykieta alkoholika mu w czymś pomoże, czy przyjęcie tożsamości alkoholika cokolwiek dobrego tu zrobi? A może lepiej, żeby nie jako „Jan alkoholik” zrozumiał swój problem, przejął odpowiedzialność za swoje czyny i zadośćuczynił rodzinie, ale jako „Jan ojciec i mąż”? Każdy powinien sam wybierać swoją tożsamość, nikt nikomu nie powinien jej narzucać. Może lepiej będzie, jeśli ten człowiek poczuje się sprawczy, godny, wartościowy? Może to pozwoli mu na dalsze zmiany?

Co prócz rezygnowania ze stygmatyzującego słownictwa może wspierać pacjenta w myśleniu, że da radę? Kiedyś zderzanie z dnem było naczelną metodą motywującą.
Kiedyś pracowało się na Modelu Minnesota, który zakładał, że motywacja nie jest potrzebna do trzeźwienia. Dziś wiemy, że motywacja jest kluczem do zmiany. Zawsze to mówienie o osiąganiu dna mnie przerażało. Padały z ust terapeutów słowa: „idź i się dopij’’. Jakie to było wyższościowe, jakie bezwzględne! Czy jakikolwiek lekarz mówi do osoby z problemem cukrzycy, żeby wyszła od niego i najadła się do syta czekolady, a może wtedy zaprzestanie łamania diety? Motywację pomagamy pacjentowi budować, pomagamy mu przechodzić kolejne jej etapy, rozwiewamy pojawiające się w trakcie wątpliwości. Pokazujemy też akceptację, dajemy nadzieję, wsparcie.

Kiedyś terapia krążyła wokół deficytów pacjenta. Teraz przeciwnie – skupiamy się nie na deficytach, lecz na zasobach pacjenta. Szukamy tego, co on ma w sobie, co może go wesprzeć i pomóc wytrwać przy słusznych decyzjach. Nie polega to oczywiście na udawaniu, że nic złego się nie stało lub na umniejszaniu krzywd, jakie dana osoba wyrządziła sobie czy innym. Żeby dobrze żyć, trzeba pewnego dnia zrozumieć prawdę o sobie, ale nie ma to być prawda terapeuty o pacjencie „alkoholiku”, jest to jego prawda o nim samym.

Podobne trendy obserwuje się w wychowaniu dzieci. Też wiele mówi się o zmianie frontu – z nakazującego na przyjazny i partnerski.
Rodzice uważają, że ustrzegą swoje dzieci przed błędami, wytyczając im drogę i oczekując, że właśnie tą drogą dzieci pójdą. Wybierają swoim dzieciom przyjaciół, rodzaj zajęć pozalekcyjnych, szkoły i kierunki studiów. Dla ich dobra oczywiście. Tak jak terapeuci wybierają cele terapii swoim pacjentom. Autorytarność, nakazy, zakazy i kary nie budują przyjaznych, bezpiecznych więzi. Być może lepszym kierunkiem jest jednak odczytywanie potrzeb, podążanie za nimi, wspieranie w rozwoju, ale kiedy trzeba mówienie też o niebezpieczeństwach. Kierunkiem być może dobrym jest zrozumienie, że budowanie bezpiecznych więzi z drugim człowiekiem dalekie jest od prezentacji władzy.

Rodzice mają władzę rodzicielską.
Owszem, lecz władza rodzicielska to tak naprawdę odpowiedzialność. Ta sama odpowiedzialność dotyczy terapeutów i nauczycieli. Ten, kto daje pomoc, nie jest władcą. Władca może karać, władca nakazuje lub udziela łaski. Rodzice, nauczyciele i terapeuci powinni pomagać, edukować i wspierać, bo czują odpowiedzialność za drugiego człowieka. Przestają być zarządzającymi, a są towarzyszami, partnerami, ale i światełkami w tunelu, gdy światło gaśnie. Myślę o tym trochę jak o sytuacji, gdy pacjent poszukujący swojej drogi upada, a ja tam jestem albo żeby go przytrzymać, albo podać mu rękę, żeby mógł wstać albo też dodać mu otuchy słowami, że da radę sam. To poczucie to podstawa, by efektywnie pomóc.

Dziękujemy za rozmowę.

I cz. wywiadu z Anną Bakułą: „Alkoholik” czy „osoba uzależniona od alkoholu”? O stygmatyzacji w języku

Anna Bakuła – psycholog, certyfikowana specjalistka psychoterapii uzależnień. Autorka programu Studium Terapii Uzależnień realizowanego od 2007 roku w szkole dla terapeutów uzależnień CARE Brok, wykładowca STU. Doradca Dyrektora PARPA do spraw lecznictwa odwykowego. Kierownik Poradni Terapii Uzależnienia od Alkoholu i Współuzależnienia, psycholog w PZP. Wykładowca MCPS i CMPPP przy MEN. W ramach prac Zespołu Ekspertów PARPA zajmowała się standardami leczenia dzieci, młodzieży i młodych dorosłych. Wieloletni biegły sądowy z zakresu psychologii, biegły z zakresu orzekania w przedmiocie uzależnienia od alkoholu. Mediator sądowy. Od wielu lat zajmuje się też pomaganiem ofiarom przemocy i przestępstw.

Fot: Jonathan Rados, Unsplash.com

1 Komentarz

  1. Jestem alkoholikiem, uczestniczę we Wspólnocie AA. Dla mnie słowo „alkoholik” zmieniło niemal całkowicie swoje znaczenie na przestrzeni lat. Na początku rzeczywiście oznaczało wszystko to, z czym kojarzy się większości osób. I było stygmatyzujące. Kiedy jednak zaangażowałem się w Program 12 Kroków, zrobiłem wszystko to, co zostało opisane w książce Anonimowi Alkoholicy, wiele, a właściwie wszystko się zmieniło. Bycie alkoholikiem nie oznacza już dla mnie choroby w potocznym tego słowa rozumieniu. Nie piję i nie chcę pić (w minimalnym stopniu zajmuję się kwestią picia), natomiast jestem członkiem AA i chcę pomagać innym, tym, którzy tego zechcą. Nazywanie siebie alkoholikiem nie jest już straszakiem. Służy raczej do tego, aby nowo przybyły wiedział, że jestem dokładnie takim samym człowiekiem jak on, i potrafię o tym powiedzieć. I że przyznanie się do tego nie jest tragedią. Ten zwykły koleś, który siedzi naprzeciwko ciebie na spotkaniu i nie pije od kilku czy kilkunastu lat jest, tak jak ty, alkoholikiem. Miał podobne problemy i wyszedł z tego. To dało mi nadzieję na początku mojej drogi, było mi bardzo potrzebne. Myślę, że to ważny, wspólnotowy aspekt, który może być trudno dostrzegalny z zewnątrz. Tym bardziej, że sama Wspólnota bardzo się zmienia. Oczywiście, są to wyłącznie moje doświadczenia i proszę, aby nie odbierać ich jako stanowiska AA. Pozdrawiam i dziękuję za artykuł!

Napisz komentarz

Skip to content